Quantcast
Channel: Historia i Wspomnienia – Kresy24.pl – Wschodnia Gazeta Codzienna
Viewing all 1306 articles
Browse latest View live

Ilu Polaków było w Związku Sowieckim przed wojną?

$
0
0
Dawna polska rodzina z Kresów Wschodnich

Dawna polska rodzina z Kresów Wschodnich

W Związku Sowieckim od zawsze traktowano statystykę jako ważną broń ideologiczną i narzędzie do osiągnięcia doraźnych celów politycznych. W tym państwie liczono prawie wszystko tak, jak chciała tego partia: od głosów w wyborach różnego szczebla do wskaźników wzrostu ekonomicznego. Kłamstwo statystyczne zostało uznane za ważny element taktyki i strategii partyjnej. Dotyczy to również wyników spisów ludności okresu międzywojennego. Miały one w miarę harmonijnie pasować do generalnej linii partii skierowanej na „zbudowanie socjalizmu w jednym osobno wziętym kraju”.

Rosja Sowiecka wyszła z wojny domowej jako kraj kompletnie zrujnowany, z nieudolnym systemem ekonomicznym. „Dyktatura proletariatu” będąca podstawowym elementem ideologii państwa komunistycznego w ZSRR miała być oparta o odpowiednią bazę statystyczną. Jednak w krainie, gdzie ten proletariat stanowił znikomy procent ludności (7–8%) pojęcie „dyktatury proletariatu” traciło wszelki sens. Dlatego poprawiono statystykę doliczając do proletariatu miejskiego tzw. „proletariat wiejski” (biedniejszą część chłopów).

Podobną manipulację przeprowadzono również w dziedzinie statystyki narodowościowej. Tu partia decydowała o istnieniu lub nieistnieniu całych narodów. Na początku lat 20. XX w., kiedy partii zależało przede wszystkim na sowietyzacji Białorusinów i Ukraińców, komuniści sprzyjali ukraińskim i białoruskim nacjonal–komunistom głoszącym teorie o „spolonizowanych Ukraińcach i Białorusinach”, których należy uświadomić narodowościowo i przywrócić na pierwotną narodowość. Prym otrzymało przeprowadzenie polityki „ukrainizacji” i „białorusizacji”.

Pod koniec lat 20. na pierwszy plan w pracy ideologicznej wysunął się czynnik polski (dawało to możliwość destabilizacji sytuacji wewnętrznej w II RP za pomocą polskiej mniejszości narodowej w ZSRR). Wtedy prym ma już polityka tworzenia szeroko rozbudowanej polskiej autonomii socjalistycznej na dawnych dalszych Kresach I RP. Rachmistrzowie spisowi otrzymują zadanie aby rejestrować prawie całą ludność katolicką jako Polaków. Gwoli sprawiedliwości musimy odnotować, że polityka ta była przeprowadzana mało konsekwentnie z wieloma wyjątkami i niepodporządkowaniem się oddolnych struktur partyjnych górze. Partia bolszewicka w tym okresie jeszcze nie przekształciła się w sprawne działający totalnie kontrolowany przez Stalina organizm.

Początek lat trzydziestych był w Związku Sowieckim okresem, kiedy poszerzenie „socjalistycznej autonomii polskiej w ZSRR” wcale nie oznaczało zaprzestania prowadzenia w zachodnich regionach kraju polityki „białorusizacji i ukrainizacji”. Podobne ścisłe podporządkowanie statystyki polityce partii sprawia, że ani jednego z trzech powszechnych spisów ludności w ZSRR, przeprowadzonych w latach 1926, 1937 i 1939, nie możemy uznać za w pełni wiarygodny.

Jednak spis z 1926 roku, mimo pewnych nieścisłości dotyczących liczby Polaków zamieszkałych w Związku Sowieckim, możemy przyjąć jako podstawę ustalenia liczby Polaków. Spis ten przeprowadzono bowiem w okresie kiedy partia komunistyczna znajdowała się jeszcze w procesie budowy totalnej kontroli nad społeczeństwem. Stalin dopiero konstruował swój system diabelskiego rządzenia.

Natomiast spis powszechny z 1937 r., który miał się stać naoczną ilustracją „wielkich zwycięstw partii i narodu w budownictwie socjalistycznym”, nie przyniósł oczekiwanych przez Stalina wyników. Ujawnił natomiast liczne negatywne strony stalinowskiego systemu rządzenia: wielki głód 1932–33 roku na Ukrainie i w innych częściach kraju, liczne przymusowe ruchy migracyjne, stosowanie represji wobec poszczególnych grup ludności Kraju Rad itp. Nic dziwnego, że w warunkach szalejącego Wielkiego Terroru podobna nieostrożność doprowadziła organizatorów spisu na ławę oskarżonych, a kierowników postawiła przed plutonem egzekucyjnym. Oskarżono ich o szkodnictwo i inne ciężkie przestępstwa. Same wyniki spisu utajniono. Dopiero po upadku Związku Sowieckiego dostęp do nich otrzymali naukowcy.

Spis powszechny z 1939 roku przeprowadzono w pośpiechu, aby naprawić „liczne błędy”, „wypaczenia” i zweryfikować „szkodniczą pracę wrogów ludu” – organizatorów poprzedniego spisu. Tym razem zadanie partii wykonano wzorowo. Wódz otrzymał wyniki spisu potwierdzające wielkie zwycięstwa budownictwa socjalistycznego w Związku Sowieckim. Miały one jednak dość wątpliwą wartość naukową i praktyczną. Mogły być jedynie jaskrawą ilustracją stalinowskiej szkoły falsyfikacji.

Nasze szacunki liczebności ludności polskiej w ZSRR mogą być zatem oparte jedynie na danych Pierwszego Ogólnozwiązkowego Spisu Ludności z grudnia 1926 r. Spis ten przeprowadzono jeszcze przed ukształtowaniem się totalitarnej kontroli partyjnej we wszystkich dziedzinach życia kraju. Dlatego podczas jego przeprowadzania czynnik statystyczny (chęć uzyskania rzeczywistych danych o społeczeństwie) dominował nad politycznym, jeszcze niewzmocnionym przez wskazówki partii.

Kwestionariusze spisowe były nadzwyczaj obszerne. Składały się z 14 pytań. Każde pytanie było dość szczegółowe. Osoba poddawana spisowi miała podać swój wiek, płeć, narodowość, język ojczysty, miejsce urodzenia, okres zamieszkania w danej miejscowości, stan cywilny, wykształcenie itp. Niestety, kwestionariusze nie zawierały pytania dotyczącego wyznania, co — jak już wskazywaliśmy — ma bardzo istotne znaczenie dla wyjaśnienia kwestii przynależności narodowej ludności katolickiej. Opublikowane w latach 1928-1933 szczegółowe wyniki tego spisu zawarte w 56 tomach wyróżniają się wysokim poziomem naukowym i wprost ogromnym zasięgiem danych.

Spis z 1926 r. zarejestrował w ZSRR 782,3 tys. obywateli radzieckich pochodzenia polskiego, z których jednak niewiele ponad 46% uznało język polski za swój język ojczysty. Wynikało z niego, że Polaków w Związku Radzieckim było wówczas:

w Rosyjskiej Federacyjnej Republice Radzieckiej— 204 tys.

na sowieckiej Ukrainie — 496 tys.

na sowieckiej Białorusi – około 97 tys.

na sowieckim Zakaukaziu — 6 tys.

w sowieckiej Azji Środkowej – ponad 3 tys.

Czwarta część Polaków w RFSRR przypadała na Moskwę i Leningrad.

Według danych uzyskanych podczas spisu stosunkowo liczne skupiska polskie znajdowały się w miastach:

Kijów — 12.900 (3% ogółu mieszkańców)

Odessa– 8.600 (2,56%)

Charków – 5.700 (1,68%)

Jekaterynosław (Dniepropietrowsk)– 2.840 (2,09%)

Żytomierz – 4.900 (7%)

Berdyczów – 3.000 (7%).

Mimo wspomnianych zalet metodycznych i znacznej niezależności od kontroli partyjnej wiarygodność wyników spisu powszechnego z 1926 r. dotyczących liczebności ludności polskiej w ZSRR jest wątpliwa. Wynika to przede wszystkim z tego, że miejscowe władze sowieckie zaangażowane w przeprowadzenie spisu stosowały bardzo różnorodne kryteria w określaniu przynależności narodowej ludności katolickiej. W odróżnieniu od spisu z 1897 r. kwestionariusze spisowe, jak już wspomniano, nie obejmowały pytania dotyczącego wyznania, wyniki spisu nie mogły więc oczywiście określić liczby katolików w kraju.

Luka ta jest jednak możliwa do wypełnienia. Posiadamy bowiem dane spisów parafialnych Kościoła katolickiego w Związku Sowieckim z lat 1923 i 1925. Wiarygodność tych danych raczej nie budzi wątpliwości, gdyż na początku lat dwudziestych Kościół katolicki w ZSRR znajdował się w szczególnej sytuacji. W odróżnieniu od prawosławia, które przed rewolucją miało status oficjalnej religii państwowej Imperium Rosyjskiego, władze radzieckie w tych latach traktowały katolicyzm, jako „mniejsze zło”, jako religię, która kiedyś znajdowała się w opozycji do samodzierżawia carskiego i była prześladowana przez rosyjski aparat państwowy. Dlatego też w okresie zaciekłych ataków sowietów na prawosławie, Kościół katolicki znajdował się pod stosunkowo mniejszą presją polityki ateistycznej i miał możliwość względnie swobodnego funkcjonowania, zwłaszcza na początku NEP-u (Nowa Polityka Ekonomiczna). Nie bez znaczenia była tu również szeroka akcja humanitarna Watykanu w okresie głodu na Powołżu w latach 1921–1922.

Dane spisów parafialnych dostarczone latem 1925 r. ambasadorowi Rzeczypospolitej w Moskwie przez Kancelarię Archidiecezji Mohylewskiej znajdują się obecnie w Archiwum Akt Nowych. Podają one liczebność stałych miejscowych parafian, która ukształtowała się po zakończeniu masowej repatriacji do Polski w latach 1921-1923. Katolików zarejestrowanych w tym okresie przez władze kościelne na terenie ZSRR było przeszło półtora miliona. Oprócz Polaków byli wśród katolików także Niemcy, Litwini, Ormianie, Białorusini i inni.

Znamienne jest to, że liczba Polaków i liczba katolików zarejestrowane przez radziecką służbę statystyczną wyraziły się w stosunku 1 do 2 i były niemal identyczne z proporcją między Polakami a katolikami zarejestrowanymi przez carską służbę statystyczną w 1897 r. Świadczy to w jakiejś mierze o podobieństwie kryteriów stosowanych przez władze carskie i władze sowieckie w określaniu przynależności narodowej ludności katolickiej swego kraju.

W okresie międzywojennym określenie liczebności polskiej mniejszości narodowej miało dla władz sowieckich znaczenie ściśle polityczne. Również w Polsce dostrzegano takie podejście sowieckie. Dlatego nie szczędzono wysiłków, aby realnie ocenić liczbę Polaków pozostałych „za Zbruczem”. Jeden z polskich badaczy tego okresu Z. Zieleniewski przypuszczał, że liczba ludności polskiej w ZSRR została zaniżona przez statystykę sowiecką co najmniej o jedną trzecią. Wysnuł więc z tego wniosek, że Polaków było tam wtedy około 1 mln.

Inny międzywojenny polski badacz Andrzej Zarychta jest skłonny bardziej wierzyć danym statystyki sowieckiej. Według jego obliczeń, w ZSRR mieszkało prawie 900 tys. osób narodowości polskiej. A Kazimierz Grudziński uważa, że sowiecki spis z 1926 r. zarejestrował dokładnie liczbę Polaków na Ukrainie, a liczba Polaków na Białorusi została zaniżona mniej więcej dwuipółkrotnie. Ogólną liczbę sowieckich Polaków określa on w przybliżeniu na 1 mln. Redakcja dziennika „Wychodźca”, czołowego pisma polskiego poświęconego życiu Polaków poza granicami II RP, szacował liczbę ludności polskiej w ZSRR na 1 mln 300 tys. Autorzy przedwojennej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej szacowali z kolei liczbę Polaków zamieszkałych w ZSRR na 1,5 mln.

Oficjalny punkt widzenia władz polskich dotyczący oszacowania liczby sowieckich Polaków został po raz pierwszy ujawniony na I Światowym Zjeździe Polaków z Zagranicy, który odbywał się w 1929 r. pod auspicjami rządu II Rzeczypospolitej. Tu została oficjalnie wymieniona liczba 1 mln Polaków mieszkających w ZSRR. Bardzo zbliżony do tego szacunek liczebności polskiej mniejszości narodowej w Związku Sowieckim podają odpowiednie dokumenty Ministerstwa Spraw Zagranicznych II Rzeczypospolitej. Jego eksperci oceniali w 1930 r. liczbę Polaków w ZSRR na 955 tys.

Paradoksalne, że liderzy polskiej diaspory komunistycznej w ZSRR również podawali w wątpliwość oficjalne dane liczby Polaków zamieszkałych w Związku Sowieckim. Jednak przyczyna ich niezadowolenia oficjalną statystyką diametralnie różniła się od argumentacji polskiej strony. Wśród komunistów polskich panował pogląd o konieczności bezzwłocznego przezwyciężenia reakcyjnej spuścizny polityki carskiej administracji wobec problemu przynależności narodowej ludności kresowej, która – jak wiadomo – na różne sposoby zaniżała liczbę Polaków.

Jedna z bardzo wielu polskojęzycznych gazet ukazujących się przed wojną na sowieckiej Ukrainie

Jedna z bardzo wielu polskojęzycznych gazet ukazujących się przed wojną na sowieckiej Ukrainie

Sekretarz Biura Polskiego KC RKP(b) Stefan Heltman zamieścił w „Kalendarzu Komunistycznym na rok 1924″ artykuł zatytułowany „Ludność polska w ZSRR”. Artykuł był prawie w całości poświęcony nieścisłościom statystyki sowieckiej dotyczącej liczebności ludności polskiej. Na podstawie różnych spisów przedrewolucyjnych, a także szacunków własnych Heltman bronił poglądu, że w ZSRR zamieszkuje prawie 1,5 mln Polaków. Identyczną opinię na ten temat wyrażał również inny przywódca komunistyczny Tomasz Dąbal, wiceprezydent Krestinternu (Międzynarodówki Chłopskiej), chyba najbardziej znany w ZSRR polski komunista. Na łamach swojej książki poświęconej planom budowania w ZSRR rozleglej polskiej autonomii komunistycznej ostro skrytykował on wyniki powszechnego spisu ludności z 1926 r. „Na Białorusi i Ukrainie Radzieckiej – pisał – zaszły liczne wypadki zapisywania ludności polskiej w rubryki innych narodowości”.

Motywy polityczne podobnego poglądu były oczywiste. Komuniści polscy w ZSRR potrzebowali jak najwięcej „materiału ludzkiego” do urzeczywistnienia swoich planów zbudowania polskiego socjalizmu na uchodźstwie. Większa liczba Polaków w ZSRR oznaczała zwiększenie skali ich eksperymentu z polską ludnością i przybliżenie zwycięstwa rewolucji komunistycznej w Polsce. W archiwach dzisiejszych niepodległych Ukrainy i Białorusi zachowało się sporo dokumentów świadczących, że Stefan Heltman i Tomasz Dąbal mieli niewątpliwie rację: liczba Polaków w ZSRR była znacznie wyższa, niż zarejestrowana przez oficjalną statystykę.

Na przykład na Ukrainie świadczą o tym, dane komisji wyborczych do rad wiejskich sporządzone w przededniu spisu ludności z 1926 roku, a także dane spisu szkolnego przeprowadzonego przed rozpoczęciem roku szkolnego 1926/27. Porównanie tych wszystkich danych z 12 najbardziej zasiedlonych przez Polaków obwodów Ukrainy z danymi powszechnego spisu ludności z grudnia 1926 r. pozwala wysnuć jeden ważny wniosek: stosunek do problemu polskiego miejscowych władz ukraińskich nie był jednolity, a liczba zarejestrowanych Polaków w tym czy innym obwodzie prawie zawsze zależała od charakteru stosunku do nich miejscowej administracji ukraińskiej oraz od wagi politycznego autorytetu i nastawienia miejscowego biura polskiego KP(b)U.

Tam, gdzie władze miejscowe sprzeciwiały się utworzeniu polskiej administracji sowieckiej, odpowiednio wzrastała liczba zarejestrowanych Ukraińców-katolików i zmniejszała się liczba Polaków. Tak więc na Wołyniu miejscowe władze zarejestrowały o ponad 1/5 więcej Polaków niż ujawnił to spis powszechny. Dane miejscowych władz nie zgadzały się także z wynikami spisu w obwodach winnickim, kijowskim, kamienieckim i innych.

Znamiennym faktem są tu wyniki tzw. spisu szkolnego. Liczba osób chętnych do kierowania swoich dzieci do szkoły polskiej była nawet wyraźnie wyższa od liczby ludności polskiej oficjalnie zarejestrowanej podczas powszechnego spisu z 1926 r. Wytłumaczenie tego jest dość proste: albo wrogość miejscowej administracji do perspektyw tworzenia polskiej autonomii socjalistycznej, albo świadome ukrywanie swej narodowości przez Polaków w obawie przed represjami.

Jak już wspominaliśmy, spory wpływ na wyniki powszechnego spisu ludności w 1926 r. miały ostre rozbieżności ideologiczne wśród komunistów sowieckich. Dotyczyły celowości tworzenia w ZSRR szerokiej autonomii narodowej dla ludności polskiej. Przeciwnikami tej autonomii byli tzw. nacjonalkomuniści, liderzy „białorusinizacji” na Białorusi i „ukrainizacji” na Ukrainie. Stanowisko swoje argumentowali tym, że odrodzenie polskości na nowej socjalistycznej podstawie mogłoby tylko zaostrzyć zadawnione antagonizmy narodowościowe i sprzyjać dalszemu umacnianiu się i tak dość potężnego polskiego nacjonalizmu.

Argumenty komunistów polskich były niemniej przekonujące. Podkreślali oni międzynarodowe znaczenie eksperymentu polskiego, a także powoływali się na decyzje X Zjazdu RKP(b) stwierdzającego prawo każdego uciskanego narodu do tworzenia autonomicznych, demokratycznych form życia narodowego.

Istotny wpływ czynnika zewnętrznego (w tym wypadku polityki narodowościowej państwa radzieckiego) na postawy świadomościowe miejscowych Polaków jest czynnikiem w istotny sposób utrudniającym precyzyjne określenie rzeczywistej liczby zamieszkałych w Związku Sowieckim Polaków. Oddziaływanie tego czynnika jako kształtującego liczebność i strukturę Polaków było tak duże, że w niektórych regionach kraju liczba zarejestrowanych przez statystykę radziecką Polaków zmieniała się w różnych okresach w proporcji 1:2, 1:3, a nawet 1:4.

Cała dwudziestoletnia międzywojenna historia polskiej mniejszości narodowej w ZSRR dałaby się na tym tle przedstawić graficznie jako krzywa (zygzakowata), porównywalna z morskimi przypływami i odpływami. Przypływ oznaczałby tym razem sprzyjającą Polakom koniunkturę polityczną, której skutkiem był zawsze niemal automatyczny wzrost liczby Polaków w ZSRR, a odpływ – masowe ukrywanie swej narodowości i zacieranie wszelkich śladów poprzedniej postawy – wskutek wzmożonych represji i prześladowań.

Te wszystkie obiektywne i subiektywne czynniki doprowadziły do znacznego zniekształcenia obrazu sytuacji narodowościowej na dalszych Kresach. Wyniki powszechnego spisu ludności w 1926 r. ujawniły wyraźne i niemal powszechne zaniżanie w nim liczby ludności polskiej. Spowodowało to masowy napływ do organów centralnych różnorodnych zbiorowych i indywidualnych protestów. Na przykład do Centralnego Komitetu Wykonawczego BSRR i do Komitetu Centralnego RKP(b) w Moskwie napływały liczne skargi w związku z uchybieniami, których się dopuszczano w toku przeprowadzanego spisu. W niektórych rejonach republiki nawet etatowych pracowników narodowościowych rad polskich zapisywano jako Białorusinów. Prezes Szostakowskiej Polskiej Rady Wiejskiej (w okręgu mińskim) zawiadomił organy centralne, że w czasie organizowania Rady w 1925 r. znajdowało się na tym terenie 85% Polaków, rachmistrz zaś, nie zważając na protesty, podczas spisu ludności oszacował liczbę Polaków na 22%.

Centralna republikańska gazeta „Zwiazda” z 11 stycznia 1927 r. zamieściła korespondencję z rejonu Samochwałowickiego w okręgu mińskim, w której przedstawiono dość charakterystyczny obraz procesu spisowego. W korespondencji pisano: Miejscowych chłopów katolików mówiących „po prostemu” rachmistrz spisowy według swego uznania mógł kwalifikować albo jako Polaków, albo jako Białorusinów. Wszystko zależało od jego dobrej woli i instrukcji, jakie otrzymał.

Spis, jak wiadomo, przeprowadzano w czasie, kiedy pamięć o niedawnej wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920 roku była jeszcze bardzo świeża. Dlatego zdarzało się często, że ludność polska ukrywała swoją narodowość z obawy przed rzekomą, a niekiedy prawdziwą groźbą represji. Wielu spośród Polaków zachowujących lojalność polityczną wobec II Rzeczypospolitej uczestniczyło przecież w szeregach wojska polskiego w niedawnej walce z bronią w ręku przeciwko wojskom bolszewickim. Nie zważali oni więc na ogłoszoną później amnestię dla uczestników walki kontrrewolucyjnej.

Jak informował władze centralne w Mińsku inspektor do spraw polskich przygranicznego Rejonu Kojdanowskiego (w okręgu mińskim),wielu Polaków uwierzyło rozgłaszanym pogłoskom o niedalekiej nowej wojnie polsko – sowieckiej i o niechybnym wysiedleniu ich na Syberię, podczas spisu uporczywie deklarowali się więc jako Białorusini.

O tym, że ukrywanie swojej rzeczywistej narodowości było dość powszechne świadczy też sprawozdanie inspektora Biura Polskiego CKKP(b)B F. Goncarka wysłanego do Rejonu Kojdanowskiego w celu sprawdzenia przynależności narodowej Polskiej Narejkowskiej Rady Narodowej. Pisał on w sprawozdaniu: „Narejkowska Rada Wiejska liczy 673 gospodarstwa rolne. Jako polskie zadeklarowały się tylko 203 gospodarstwa, chociaż katolickich gospodarstw jest 537 (tj. 75%) . W rozmowach z miejscową ludnością na pytanie, dlaczego nie przyznano się do polskości, odpowiedź brzmiała: „Baliśmy się ujawnić naszą polskość w obawie przed wysłaniem nas do Polski, w obawie przed prześladowaniami, a w razie wojny – przed wysiedleniem nas z rejonu przygranicznego”. Pośredni wpływ na zapisanie takiej czy innej przynależności mieli rachmistrze spisowi. Obecnie przeprowadza się spis dzieci w wieku szkolnym i teraz jest na odwrót. Wszystkie dzieci zostały zapisane jako polskie, bez względu na to, że według spisu powszechnego ich rodzice mają narodowość białoruską”.

Na Ukrainie pomimo względnej przychylności władz centralnych wobec perspektyw tworzenia polskiej autonomii komunistycznej rejestrowanie ludności katolickiej jako Ukraińców było podczas spisu powszechnego także dość częste. Archiwum gazety republikańskiej „Sierp”, organu Biura Polskiego KC KP(b)U, a także liczne dokumenty komisji do spraw mniejszości narodowych przechowywane obecnie w kijowskim Centralnym Archiwum Państwowym świadczą, że w wielu regionach kraju miejscowa administracja państwowa w bardzo swoisty sposób rozumiała sens i cele prowadzonej ukrainizacji. Często bowiem odmawiała miejscowej ludności katolickiej rejestracji jako Polaków.

Liczne skargi kierowane w listach do redakcji „Sierpa” zawierają oskarżenia władz miejscowych o samowolę, a także żądania weryfikacji wyników spisu. Tylko niektóre z tych listów zostały opublikowane. Na przykład w jednym z kwietniowych numerów z 1927 r. w korespondencji ze wsi Wielka Czerniawka (w rejonie różyńskim okręgu berdyczowskiego) podano, że „rachmistrz spisowy bez względu na liczne protesty miejscowej ludności, z ogólnej liczby 888 katolików zgodził się zarejestrować jako Polaków tylko 16 osób”, które wobec niego wykazały się umiejętnością czytania i pisania po polsku.

Spośród nieopublikowanych listów pozostałych w archiwum gazety niektóre wprost zadziwiają naiwną wiarą w wyższą sprawiedliwość władz oraz nadzieją na zachowanie i umocnienie polskości na dalszych Kresach. Naiwność ta polegała także na tym, że politykę akceptującą powołanie polskiej autonomii narodowościowej błędnie przyjmowano niekiedy jako gest wymuszony na władzach sowieckich przez rząd II Rzeczypospolitej. Charakterystyczny pod tym względem jest fragment listu Jana Wróblewskiego ze wsi Zawadynka (w rejonie kupińskim okręgu kamienieckiego). Cytuję z zachowaniem stylu i gramatyki listu:

„Przeprowadzał u nas spis ludności nauczyciel (Ukrainiec), Aleksander Andrejewicz Hucal, i zapisał wszystkich Polaków bez wyjątku jako Ukraińców. Gdy mu powiedziałem, że nie sprawiedliwa będzie statystyka, to mi odpowiedział, że my nie Polacy, bo Polacy to tylko ci, którzy są w Polsce, a my jesteśmy tylko Ukraińcy-katolicy (…). Dawniej była u nas szkoła polska w 1917, 1918 i w 1920 roku, ale wtedy był u nas rząd polski i kierująca nauczycielka powiesiła na ścianie polskiego Orła, a kiedy polski rząd wypędzili za granicę, to wtedy „ispołkom” Wilczyński porwał tego Orła i podeptał, i powiedział, że to jest nasz wróg. I od tego czasu nie ma u nas polskiej szkoły, i nasza polska dziatwa marnuje się, w ciemnocie rośnie, bo nie ma oświaty. A przecież do 10 rocznicy rewolucji październikowej już niedaleko, czas, żeby nie było w ZSRR ani jednego nieoświeconego”.

Liczne zniekształcenia mapy rozsiedlenia ludności polskiej, jakie nastąpiły podczas dość stronniczo przeprowadzonego spisu, spotkały się nie tylko z powszechnym niezadowoleniem miejscowej ludności katolickiej, ale i z protestami komunistów polskich oraz żądaniami weryfikacji wyników i ponownego przeprowadzenia spisu. Na Ukrainie działacze Biura Polskiego KC KP(b)U zdołali nawet nadać sprawie ujawnionych nieprawidłowości spisowych wagę polityczną i oskarżyć licznych miejscowych działaczy ukraińskich o nacjonalistyczne odchylenie. W połowie lat 20., na szczęście, nie oznaczało to jeszcze automatycznego oskarżenia o zdradę stanu i stosowania ostrych represji karnych aż do postawienia przed plutonem egzekucyjnym.

Na Ukrainie podobne protesty poskutkowały. Na wniosek Biura Polskiego KC KP(b)U Centralny Komitet Wykonawczy Ukrainy podjął decyzję o ponownym przeprowadzeniu spisu w 48 miejscowościach, z których nadeszły alarmujące doniesienia o licznych nadużyciach. Skierowano tam specjalne komisje weryfikacyjne z rozległymi pełnomocnictwami. W następstwie tego okazało się, że liczba Polaków we wszystkich miejscowościach, gdzie w ciągu 1927 r. spis przeprowadzono ponownie, jest większa od poprzednio podanej średnio o 60%. Ten wzrost, niestety, nie znalazł odzwierciedlenia w końcowych wynikach spisu powszechnego z 1926 r.

Na Białorusi miejscowe Biuro Polskie KC KP(b)B nie mogło otwarcie wystąpić z wnioskiem o unieważnienie całego przeprowadzonego spisu. Liczne protesty ludności spowodowały jedynie, że władze podjęły decyzję o ponownym przeprowadzeniu spisu w zaledwie trzech miejscowościach. Otrzymane wyniki — „rezultat bezstronnego traktowania przekonań narodowych ludności”, jak to pisano w dokumentach Biura Polskiego — zaskoczyły nawet najbardziej zagorzałych przeciwników polskości. Ujawniona liczba Polaków wzrosła w stosunku do wykazanej poprzednio prawie czterokrotnie.

Ustalenie dokładnej liczby ludności polskiej na „dalszych Kresach w warunkach rodzącego się systemu totalitarnego było zadaniem nadzwyczaj skomplikowanym, obciążonym licznymi uwarunkowaniami politycznymi. Trudność polegała również na tym, że większość katolickiej ludności Ukrainy i Białorusi miała niepolski rodowód, a swoją polskość zaczęła odczuwać i manifestować dopiero po przejściu na katolicyzm w różnych okresach poczynając od XVI wieku. Jest to fakt bezsporny.

Miejscowym Polakom brakowało niektórych bardzo istotnych cech, aby mieć możliwość określania się jako pełnowartościowa grupa narodowościowa. Dotyczy to przede wszystkim języka. Większość Polaków z Kresów prawdziwym językiem polskim nigdy się nie posługiwała. Posiadali oni jednak cechę najważniejszą – subiektywną świadomość bycia Polakami, opartą o katolicyzm. Nie jest zresztą ważne, z jakich przesłanek ta świadomość narodowa wynikała. Stosując takie kryterium określania przynależności narodowej, możemy stwierdzić, że dane o liczbie ludności polskiej na Ukrainie i Białorusi zostały w trakcie spisu powszechnego w 1926 r. zaniżone.

Spróbujmy zatem ustalić w miarę dokładnie i na podstawie istniejących dokumentów archiwalnych stopień tego zaniżenia. Co się tyczy Białorusi, to mamy w tej sprawie bardzo cenny dokument, w momencie jego sporządzania oznaczony nadrukiem „tajne”. Jest to sprawozdanie dyrektora Okręgowego Urzędu Statystycznego w Mińsku, Titowej, zatytułowane „O zniekształceniach podczas spisu powszechnego z 1926 r.” Jego autorka na podstawie skrupulatnej analizy istoty nieprawidłowości i uchybień, jakich dopuszczono się podczas spisu, doszła do wniosku, że „w republice została przeprowadzona ukierunkowana, konsekwentna kampania dyskryminacji ludności polskiej, w wyniku której liczba Polaków została zaniżona trzykrotnie”.

Na Ukrainie pracownicy okręgowych biur polskich dość skrupulatnie notowali, jak świadczą o tym dokumenty archiwalne, wszystkie zniekształcenia. Na podstawie przeprowadzonej w 1927 r. weryfikacji wyników spisu w niektórych okręgach, a także oszacowania stopnia zaniżenia liczby Polaków dokonanego przez Politbiuro, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że liczba osób narodowości polskiej była tu w rzeczywistości większa mniej więcej o 150 tys. od liczby podanej uprzednio oficjalnie w wynikach spisu (przed jego cząstkowymi weryfikacjami). Rzecz jasna, liczba ta nie obejmuje tych wszystkich, którzy odczuwali swoje powiązania narodowościowe z polskością. Jak już wspomniano, ukrywanie przez licznych Polaków swojej rzeczywistej narodowości miało z różnych powodów spory zasięg.

Sumując zatem całość posiadanych informacji możemy stwierdzić, że liczba miejscowej ludności katolickiej określającej siebie jako Polaków nie była na Białorusi mniejsza niż 300 tys., a na Ukrainie na pewno przewyższała 650 tys. Nie mamy natomiast podstaw do kwestionowania danych radzieckiej statystyki ze spisu powszechnego z 1926 r. dotyczących centralnej Rosji i innych części ZSRR, gdzie mieszkało około 15% radzieckich Polaków. Na tych terenach prawie nieznane były kresowe problemy związane z określeniem przynależności narodowej ludności katolickiej. Dlatego zniekształcenia mogły tam być minimalne.

Na podstawie przedstawionych danych i opartych na nich rozważań, liczebność polskiej mniejszości narodowej w ZSRR w 1926 r. szacujemy na co najmniej 1 mln 200 tys. osób. Polaków było więc co najmniej o pół miliona więcej, niż podawała oficjalna statystyka sowiecka.

Mikołaj Iwanow

Autor pracuje w Zakładzie Historii Najnowszej Instytutu Historycznego Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się badaniem historii mniejszości polskiej w ZSRR (szczególnie w latach stalinizmu).

Zobacz film o tzw. Marchlewszczyźnie – dawnym Polskim Rejonie Narodowym na Ukrainie sowieckiej:

Post Ilu Polaków było w Związku Sowieckim przed wojną? pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.


Dalej niech mówią kamienie…

$
0
0
Powstańczy oddział wyrusza z Grodna (autor nieznany)

Powstańczy oddział wyrusza z Grodna (autor nieznany)

Na Grodzieńszczyźnie zachowało się kilkanaście miejsc pamięci świadczących o powstaniu 1863 roku – mogiła 40 powstańców w Miniewiczach, groby w Porozowie, Naczy, Kadyszu, krzyże powstańcze w Jeziorach i Mochowiczach, miejsca spoczynku powstańców w Siennie, Indurze i Wołkowysku, symboliczne upamiętnienia w Swisłoczy, Wołkowysku i Grodnie. Do tej listy 2 października 2011 r. dołączył odrodzony pomnik powstańców w Pacewiczach rejonu mostowskiego.

Z dziejów Powstania Styczniowego na Grodzieńszczyźnie

Z przekazów ustnych wiemy o nieistniejących już krzyżach na grobach powstańczych w nieustalonych dokładnie miejscach w Lacku Murowanym, Hadzielonach, Słobódce i innych miejscowościach. Grodzieńszczyzna wydała spory zastęp żołnierzy walczących w szeregach powstańczych: działały tu oddziały Lenkiewicza, Duchińskiego, Wróblewskiego, Ejtminowiczów, Stawińskiego, Włodka, Wawra, Wańkowicza, Narbutta, Kulczyńskiego i inne, mniejsze grupy.

Powstańcy styczniowi

Powstańcy styczniowi

Już samo natężenie tego ruchu zbrojnego świadczy o potężnych aspiracjach polskich miejscowego społeczeństwa. Nie wszyscy w jednakowy sposób mogli uczestniczyć w Powstaniu Styczniowym. Część ludności wspomagała powstańców dostarczając im pieniądze lub żywność. Trzeba zaznaczyć, że do walki włączały się również masy chłopskie.

Do walk powstańczych na Grodzieńszczyźnie nawiązuje Stanisław Zieliński, badacz dziejów Powstania Styczniowego, w książce „Bitwy i potyczki 1863–1864″ wydanej w 1913 roku. Wymienia szereg miejscowości znajdujących się na Ziemi Grodzieńskiej. Między innymi tak pisze o bitwie pod Jeziorami:

„Naznaczony na naczelnika wojennego powiatów grodzieńskiego i wołkowyskiego pułkownik Lenkiewicz Aleksander (Lander) zebrał koło Tołoczek pod Jeziorami w nocy z 1 na 2 maja 36 ochotników z powiatu grodzieńskiego, zaopatrzonych w 5 strzelb. Z tą garstką ludzi, ufając w zaręczenie, że w Jeziorach w kwaterze leśniczego podpor. Delpace znajduje się przeszło 60 strzelb leśnictwa grodzieńskiego, napadł Lenkiewicz na Jeziory i zabrał wszystką broń jaką tam zastał, tj. 20 pojedynek. Gdy po tym napadzie przybyło do oddziału około 100 bezbronnych włościan, ruszył Lenkiewicz na Święte Błota.

"Walka powstańcza" - obraz Elwiro Andriollego

„Walka powstańcza” – obraz Elwiro Andriollego

Przeciw oddziałowi Lenkiewicza wysłano z Grodna ku Jeziorom podporucznika Manteuffla w 2 roty piechoty i 30 kozaków. Moskale dopadli oddział koło Sklanka. Powstańcy zajęli silną pozycję na górze „Świętych Błót”, otoczonej dokoła prawie nieprzebytemi bagnami. Moskale rozdzieliwszy się na dwie kolumny zaatakowali i rozbili zupełnie powstańców, mimo ich dobrej pozycyi, z powodu braku broni w oddziele: na 136 ochotników było 25 strzelb. Część oddziału zginęła w błotach; tegoż losu obawiając się dla swoich ludzi Manteuffel wstrzymał pościg, chwytając tylko 2 do niewoli, powetowawszy sobie jednak tę małą liczbę jeńców aresztowaniem obywatela Walickiego, podejrzanego o współudział w powstaniu. Lenkiewicz, przy którym z pogromu na Świętych Błotach zostało tylko 25 ludzi, ruszył w Wołkowyskie”.

Tenże autor tak opisał bitwę pod Kadyszem:

„Wawer wówczas stał na południe od Kanału Augustowskiego, między Gruszkami a Lipinami, po drugiej stronie kanału nad Igorką stały: oddział I województwa tj. oddział po Andruszkiewiczu pod dowództwem kapitana Brandta po prawej stronie drogi z Kopciowa do Sopoćkiń, oddział V dowodzony przez Wiktora Hłaskę po lewej stronie drogi z Mocewicz do Kadysza. Na wiadomość o ruchach nieprzyjaciela połączyli się Brandt i Hłasko i podsunęli się ku Kadyszowi, celem niedozwolenia zajęcia mostów pod Czortkiem na kanale i pod Kadyszem na Czarnej Hańczy. Tymczasem kolumna sejneńska w nocy na 21 maja, opuściwszy Podlipki, ruszyła na południe i zajęła Kadysz.

Elwiro Andriolli - "Śmierć Ludwika Narbutta w bitwie pod Dubiczami"

Elwiro Andriolli – „Śmierć Ludwika Narbutta w bitwie pod Dubiczami”

Brandt i Hłasko postanowiwszy zaatakować Kułakowa w Kadyszu, zajęli obronną pozycję przy drodze z Kopciowa do Sopoćkiń: oddział Hłaski zajął prawe skrzydło, rozsypując strzelców na brzegu lasu, Brandt ze swymi strzelcami panował nad szosą z lewej strony, a kosynierzy obu oddziałów, ustawieni między wzgórzami, stanowili środek. Podjazd wysłany przez Hłaskę, z 3 kawalerzystów złożony, zaatakował przednią straż moskiewską i wnet rozpoczął się bój na całem prawem skrzydle, gdzie moskale rzucili huzarów, pragnąc wysadzić strzelców Hłaski ze zajmowanych pozycji. Dwukrotną strażę opłacili huzarzy stratą oficera i kilku szeregowych i cofnęli się, lecz równocześnie łańcuch tyralierów, uderzając na środek pozycyi powstańczej, zmusił kosynierów do ustąpienia ku lewemu skrzydłu, odcinając 18 strzelców pod dowództwem oficera Józefa Hłaski.

Główne siły oddziałów zmuszone były cofnąć się ku Podlipkom, zostawiając odciętych losowi. Drobna ta garstka, po godzinnej walce potrafiła przedrzeć się do przybywającego z pomocą Wawra, zostawiając na placu 7 zabitych: Hłaskę, Pronaszkę, Butkiewicza, Werpachowskiego i trzech innych, ogółem zaś straty Brandta u Hłaski wynosiły 14 zabitych oraz 2 wziętych do niewoli, Kozłowskiego, żołnierza Napoleońskiego i drugiego nieznanego z nazwiska”.

Historia pomnika powstańców w Pacewiczach

We wrześniu 2011 r. udało się ocalić od zapomnienia kolejne miejsce pamięci związane z powstaniem 1863 roku. Dokonano renowacji zniszczonego po II wojnie światowej pomnika w Pacewiczach. Został ułożony kopiec z kamieni, wzniesiono na nim metalowy krzyż. Na kopcu umieszczono również tablicę z napisem: „W hołdzie powstańcom 1863 roku. Rodacy”. Podniesiono do góry i wmurowano wrośniętą w ziemię tablicę z okresu międzywojennego z ledwo czytelnym napisem: „Powstańcom 1863 roku bohaterom walk o niepodległość Ojczyzny pod Piaskami Bołochowem. Wdzięczni rodacy 1933„. Renowację przeprowadzono staraniem i z inicjatywy Polaków z Grodna: Józefa Kudrzyckiego, Antoniego Steckiewicza, Tadeusza Malewicza i autora tekstu.

Tablica na pomniku z 1933 r.

Tablica na pomniku z 1933 r.

O potyczce pod Mostami Stanisław Zieliński pisze w swojej książce: „Pułkownik Kramer z 2 rotami 1-go pułku finlandzkiego gwardii miał rozbić o 4 wiorsty od Mostów oddziałek 100 powstańców, przyczem moskale mieli rzekomo 2-ch rannych”. O tych odległych w czasie wydarzeniach zachowała się również pamięć wśród miejscowej ludności. Michał Płytnik, mieszkaniec Pacewicz, wspomina:

„Mój ojciec był gajowym, przy nim ten pomnik budowano. Opowiadał on, że zabitych było w lesie 12 powstańców. Pochowano ich na skraju lasu. Uroczyste było otwarcie pomnika. Wyświęcali pomnik dwaj duchowni: katolicki i prawosławny. Przed pomnikiem odbyła się defilada kawalerii z jednostki z Wołkowyska. Oddano salwę honorową. Co roku 3 maja przy pomniku odbywały się uroczystości, zbierało się bardzo dużo ludzi z okolicznych wsi. Ojca zamordowali w 1939 roku, miał wtedy 42 lata…”.

Julia Kiź, mieszkanka Pacewicz, relacjonuje:

„Gdy byliśmy dziećmi, wożono nas na furmankach z samujłowickiej szkoły pod pomnik co roku na 3 Maja. Mieliśmy małe chorągiewki. Przy pomniku przeprowadzano uroczystości patriotyczne, było dużo ludzi. Wokół pomnika było ładnie uporządkowane. To było do wojny. Pomnik w czasie wojny nie został zniszczony. Po wojnie zniszczyli go złoczyńcy. Przeszkadzał im”.

Przed odsłonięciem pomnika powstańców styczniowych w Pacewiczach - rok 1933. Fot. ze zbiorów Józefa Porzeckiego

Przed odsłonięciem pomnika powstańców styczniowych w Pacewiczach – rok 1933. Fot. ze zbiorów Józefa Porzeckiego

Ciekawe fakty przekazał Paweł Mama, mieszkaniec Pacewicz:

„Tę historię opowiedziała mi babcia, gdy byłem dzieckiem. W miejscu, gdzie teraz stoi pomnik, rósł duży las. Rozbitkowie oddziałów powstańczych byli zmuszeni do wycofywania się przed oddziałami carskimi. Powstańcy próbowali przebić się do Miłowidów. Koło Pacewicz zebrano resztki oddziałów powstańczych, żeby wyruszyć na południe przez Wołkowysk i dalej, ale zostali zdradzeni lub zabrakło sił. Carskie wojska otoczyły ich ze wszystkich stron. Rozegrała się bitwa, w wyniku której powstańcy zostali całkowicie rozbici. W 1933 roku został postawiony pomnik ku czci poległych powstańców. Co roku do 1940 r. w maju w tym miejscu odbywały się uroczystości ku czci poległych. Za czasów sowieckich stosunek do tego miejsca zmienił się”.

Duże zainteresowanie pomnikiem i jego historią było ze strony nauczycielek szkoły w Pacewiczach. Zebrały one wszelkie dostępne źródła i informacje. Zostały spisane relacje starszych mieszkańców wsi. Swoją wiedzę na ten temat przekazywały młodzieży uczącej się w szkole. Zaangażowanie w odbudowę pomnika wynikało z potrzeby ratowania pamięci o dziejach powstania na tych ziemiach oraz pamięci o tych, którzy walczyli o niepodległość Ojczyzny.

Podczas prac przy odnawianiu pomnika w Pacewiczach w 2011 r.

Podczas prac przy odnawianiu pomnika w Pacewiczach w 2011 r.

JÓZEF PORZECKI

Post Dalej niech mówią kamienie… pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

„Tydzień bezprawia”– działalność band sowieckich na Grodzieńszczyźnie w 1939

$
0
0
Sowiecki wiec propagandowy na Grodzieńszczyźnie we wrześniu 1939 r.

Sowiecki wiec propagandowy na Grodzieńszczyźnie we wrześniu 1939 r.

Nocą z 16 na 17 września 1939 roku sowieckie oddziały dywersyjne na Kresach wyszły z konspiracji. Ich zadaniem było spacyfikowanie polskich terenów przed nadejściem Armii Czerwonej. Zaatakowały urzędy państwowe, posterunki policji, mniejsze oddziały wojska, majątki ziemskie, a nawet całe miasteczka. To one, działając na głębokim zapleczu, rozpoczęły „wbijanie noża w plecy” Rzeczypospolitej. W warunkach kompletnej anarchii w ciągu kilkunastu dni samozwańcze komitety rewolucyjne i komunistyczne grupy dywersyjny decydowały o życiu i śmierci mieszkańców tych ziem.

W niektórych miejscowościach powstały komitety rewolucyjne i oddziały zbrojne, nabierano ochotników do rewolucyjnej milicji. Grupy te składały się w większości z pospolitych kryminalistów, w dużej mierze zasilane były przez zdemoralizowany margines społeczny. Kierował się on – pomimo haseł ideologicznych – głównie względami materialnymi, korzystając z okazji do grabieży i gwałtu na ludności polskiej.

Na przeprowadzanych mityngach podsumowywano długoletnią działalność konspiracyjną przeciwko burżuazyjnej Polsce i „wytrwałą walkę o przyłączenie Grodzieńszczyzny do Sowieckiej Białorusi”. W wystąpieniach podkreślano „wielkie zło ustroju burżuazyjnego” i wychwalano „liczne dobrodziejstwa, które przyniesie ze sobą wyzwolicielska Armia Czerwona”. W przeddzień sowieckiej agresji komuniści z terenu Grodzieńszczyzny przygotowali listy osób, które z racji antykomunistycznej i antysowieckiej postawy miały być w pierwszej kolejności zlikwidowane lub wydane Armii Czerwonej. Na listach tych umieszczono nazwiska ziemian, osadników wojskowych, urzędników państwowych, zarządców majątków ziemskich, nauczycieli, przedstawicieli szlachty zaściankowej.

Na zajmowanych przez Armię Czerwoną terenach zastosowano opracowany przez sowieckie służby specjalne tzw. „tydzień bezprawia”. Był to sygnał zezwalający bojówkom komunistycznym na przestępcze działania przeciwko ludności polskiej. Realizację tego pomysłu rozpoczęto od razu po ataku sowieckim na Polskę 17 września. W tym dniu doszło do pierwszych mordów na Grodzieńszczyźnie. Komitety rewolucyjne dawały polecenia bojówkom komunistycznym zezwalające na zabijanie „wrogów” prywatnych i przeciwników komunizmu. Uzbrojone i często upojone alkoholem bandy z czerwonymi opaskami na ręku zaatakowały bezbronną ludność polską. Najbardziej ucierpiały wyżej wymienione grupy umieszczone wcześniej przez komunistów na listach wrogów, ale również spotykani na drogach zdemobilizowani wojskowi, policjanci i uciekająca z zachodnich terenów spod okupacji niemieckiej ludność cywilna.

W tym okresie doszło do wielu drastycznych wydarzeń. Przytoczę niektóre z nich. W osadzie Trzeciaki zamordowano starsze małżeństwo Mieżejewskich. Ich „winą” było dość zasobne wyposażenie mieszkania. Sprawcami mordu była uzbrojona grupa komunistów ze wsi Kordziki, dokonująca rabunków.

Z kolei banda Jefrema Sołoniewicza i Iwana Naumowicza ze wsi Kaleniki zatrzymała na drodze obładowaną walizkami furmankę z osobami jadącymi z Wołkowyska do Grodna. Iwan i Jefrem przedstawili się jako funkcjonariusze władzy rewolucyjnej i nie zważając na tłumaczenia zatrzymanych skazali ich na śmierć jako „wrogów”. Rzeczywistym powodem tak drastycznego „wyroku” był oczywiście bagaż. Ta sama grupa zaatakowała wówczas osadników zamieszkujących folwark Władysin, podjęła próbę zamordowania wójta gminy i zdobyła znaczny łup w zaścianku Bergele. Iwan za te swoje „rewolucyjne zasługi” został później wyznaczony przez władze sowieckie na kierownika kołchozu.

17 września komitet rewolucyjny w Indurze wydał wyrok śmierci na hrabiego Michała Krasińskiego, właściciela majątku Bojary. Był on człowiekiem wszechstronnie wykształconym i szanowanym w okolicy. Wraz z nim zamordowano zarządcę i ekonoma majątku.

W gminie Indura dokonano mordu na urzędniku pocztowym Wacławie Kobylańskim, który posiadał gospodarstwo rolne we wsi Planty, a równocześnie należał do organizacji wojskowej „Krakusy”.

W Małej Brzostowicy banda komunistyczna składająca się z Żydów i Białorusinów, na czele której stał handlarz Żyd Ajzik oraz Białorusin – kryminalista Koziejko, w okrutny sposób zamordowała hrabiostwo Ludwikę i Antoniego Wołkowickich oraz wójta gminy, sekretarza urzędu gminnego, kasjera, listonosza i miejscowego nauczyciela. Wszyscy zostali utopieni w dołach wypełnionych wapnem. Po rozwiązaniu tej bojówki kilku sprawców zbrodni przyjęto do sowieckiej milicji. Żyd Ajzik otrzymał stanowisko przewodniczącego spółdzielni (kooperatywu). W 1941 r. został rozstrzelany przez Niemców.

Krwawy ślad zostawiła po sobie w okolicach Wielkiej Brzostowicy grupa białoruskich komunistów i kryminalistów na czele z niejakim Gawrylukiem, znanym jeszcze przed wojną szefem bandy rabunkowej współpracującej z komunistami. Pomimo oporu ludności miejscowej zamordowano sołtysa wsi Daniłki, jak również jego syna, który wrócił z frontu. Z ich rąk zginęli także m.in. inżynier Joachim Leśniewicz, właściciel majątku Zajkowszczyzna, Witold Beretti, z pochodzenia Włoch, oficer kawalerii, właściciel majątku w Parchimowiczach, a także przypadkowo napotkany rolnik Franciszek Gołębiowski.

W Kwasówce grupa białoruskich i żydowskich komunistów wspomagana przez margines społeczny, będąc w stanie upojenia alkoholem, wtargnęła do urzędu gminy mordując wójta Władysława Szotę, sekretarza urzędu, kasjera i nauczyciela.

W gminie Mosty grupa uzbrojonych komunistów zamordowała księdza Bolesława Korna, proboszcza parafii Mikielewszczyzna. Podobny los spotkał Klemensa Strzałkowskiego, właściciela majątku Miniewicze. Wyciągnięto go z domu nocą, po czym wraz z synem i innymi ludźmi rozstrzelano w okolicach Kwasówki.

W Zelwie komitet rewolucyjny składający się z pospolitych kryminalistów 24 września „aresztował” i rozstrzelał m.in. ziemianina Jerzego Bołądzia – posła na Sejm RP, ks. Jana Kryńskiego – proboszcza parafii w Zelwie, Dawida Jakubsona – proboszcza parafii prawosławnej, Władysława Ignatowskiego – nauczyciela, porucznika WP, Oskara Meysztowicza – szambelana papieskiego, Naumczyka – pracownika PKP.

W Skidlu zamordowano księcia Andrzeja Czetwertyńskiego z żoną. Jak podaje M.Wierzbicki, książę był osobą popularną i znaną i pewnie dlatego jego nazwisko figurowało na czele listy wrogów komunizmu.

Tadeusz Ursyn-Niemcewicz - bestialsko zamordowany we wrześniu 1939 r. przez komunistów

Tadeusz Ursyn-Niemcewicz – bestialsko zamordowany we wrześniu 1939 r. przez komunistów

Podobny los spotkał właścicieli dóbr ziemskich w Swisłoczy – Krasińskich, a w Podorosku – Romana Bochwica, który zmarł po aresztowaniu we wrześniu 1939 r. W Kraskach zostali zamordowani przez skomunizowaną bandę Siehieniowie, w majątku Mandzin zamordowano Tadeusza Ursyna–Niemcewicza.

Zdarzało się, że członkowie komunistycznych bojówek namawiali społeczność białoruską do uderzenia na polskie wsie i okolice. Obawiając się ataków ludność polska musiała zorganizować łączność między wsiami za pomocą konnych gońców i zmobilizować się do obrony przed ewentualną napaścią. Lecz do podobnych ataków na większą skalę nie doszło. Często chłopi białoruscy odmawiali swoim skomunizowanym ziomkom udziału w napadach. W bardziej zwartych ośrodkach zamieszkałych przez ludność polską do aktów terroru ze strony band komunistycznych nie dochodziło.

Działające na terenie Grodzieńszczyzny bandy sowieckich barbarzyńców niszczyły również wielowiekową polską spuściznę narodową. Jednym z przykładów może być zniszczenie Biblioteki Kossakowskich w Brzostowicy, bezcenne zbiory której w ciągu kilku dni spalono w pałacowym parku.

JÓZEF PORZECKI

Od Redakcji Kresy24.pl:

Niestety, zdarzały się również przypadki kiedy chłopi białoruscy dawali się podjudzić komunistycznym agitatorom do mordowania Polaków. Za przykład może posłużyć zbrodnia w Lerypolu. Oto co pisze na ten temat pan Stanisław Poczobut w swoich „Wędrówkach po Grodzieńszczyźnie”

(…) Z podziemia wyszła komunistyczna rebelia, przyczajona i nakręcana antypolsko. Przyszli z wiosek Kurpik, Obuchowicz. Aresztowali, zamordowali… (…). Za polskich czasów wieś skomunizowana, rozsadnik rebelii. To stąd i z innych pobliskich wiosek 22 września 1939 r. dobry z natury chłop białoruski, skropiony jadem komunistycznym, przyszedł zabijać sąsiadów – osadników. I zamordował w okrutny sposób osadników z Lerypola. Oto imiona ofiar, które nigdy nie były, nawet po śmierci, wzięte w obronę przez prawo białoruskie:

Stanisław Barszcz, lat 41 – osierocił syna

Władysław Górnicki

Tadeusz Górnicki, lat 16 – syn kapitana Wojska Polskiego

Jan Tomczyk, lat 41 – osierocił dwóch synów

Tadeusz Śliwiński, lat 19 – szwagier Tomczyka

Antoni Pawlikowski, lat 41 – osierocił pięcioro dzieci

Ignacy Zarębski, lat 42 – osierocił pięcioro dzieci

Jan Czyż, lat 41 – osierocił dziewięcioro dzieci

Paweł Mroczek, lat 42 – osierocił siedmioro dzieci

Jan Mazalewski, lat 45 – osierocił troje dzieci

Jan Kraśnik

Goliński – zabity 2 dni później gdy uciekał przez Niemen.

Byli oni żołnierzami roku 1920. Ziemię wykupioną od ks. Czetwertyńskiego przez państwo, otrzymali za bohaterstwo i ofiarność. A potem przez długie lata nie mieli nawet oznaczonego krzyżem grobu. Rodziny w ostatnich czasach wystawiły im pomnik.

(…) Osadnicy z sąsiednich miejscowości – Nowak, Szuba, Jagielski, Zawadzki – spoczęli na cmentarzu w Żydomli.

Groby polskich osadników z Lerypola pomordowanych w 1939 r. przez sowieckich bandytów

Groby polskich osadników z Lerypola pomordowanych w 1939 r. przez sowieckich bandytów

Post „Tydzień bezprawia” – działalność band sowieckich na Grodzieńszczyźnie w 1939 pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Dawne statki parowe na Niemnie

$
0
0
Statki "Jadwiga" i "Jagiełło" na Niemnie w Grodnie. Lata 30. XX w.

Statki „Jadwiga” i „Jagiełło” na Niemnie w Grodnie. Lata 30. XX w.

Starsi mieszkańcy okolic Grodna, z którymi rozmawiałem jeszcze pod koniec lat 90-ch, często wspominali o swoich podróżach po Niemnie statkami parowymi. Opowiadali, jak w łatwy sposób można było trafić prawie do każdej wsi nad tą rzeką: wystarczyło kupić bilet i poczekać trochę na dworcu rzecznym, ślicznym gmachu przy ulicy Karmelickiej w Grodnie.

Rozmawiając z nimi miałem wrażenie, że Niemen w latach 30-ch minionego stulecia był pełen statków, tak jak dzisiaj jakaś magistrala miejska jest pełna aut. Parowców było naprawdę dużo, ale moi rozmówcy najczęściej wspominali o dwóch najpiękniejszych statkach tego okresu – „Jagielle” i „Jadwidze”.

Przypomnijmy, że pierwszy na świecie statek o napędzie parowym został wybudowany w 1807 roku w Stanach Zjednoczonych. Po trzydziestu latach od tego wydarzenia angielski parowiec „Syriusz” przepłynął Ocean Atlantycki. Jednak w Grodnie w pierwszej połowie XIX stulecia żaden statek parowy tak się i nie pojawił…

Kilka lat temu znany białoruski historyk Andrej Kisztymow odnalazł w Archiwum Historycznym w Grodnie ciekawy dokument: w kwietniu 1852 roku mieszkaniec Białegostoku Noachim Minc zwracał się w nim do gubernatora grodzieńskiego z prośbą o pozwolenie mu na organizowanie rejsów pasażerskich statkiem parowym po Niemnie z Grodna do Druskiennik. Już wtedy Druskienniki były znanym uzdrowiskiem. Minc pisał, że kupił w Anglii statek parowy i mógłby raz czy nawet dwa razy w tygodniu pływać aż do Kowna. Jednak nie wiadomo, czym się wtedy ta sprawa zakończyła.

Parowiec na przystani w Grodnie. Początek XX wieku. Ze zbiorów Jana Lelewicza (zdjęcie za Magazynem Polskim)

Parowiec na przystani w Grodnie. Początek XX wieku. Ze zbiorów Jana Lelewicza (zdjęcie za Magazynem Polskim)

Dokładną informację o pojawieniu się pierwszego statku parowego w Grodnie mamy dzięki rosyjskim badaczom historii floty. Fakt ten miał miejsce w roku 1856 i był to parowiec „Wilno”, który zbudowano w roku 1855 na Renie w Niemczech. Dopłynął do Królewca, tu przezimował i 13 maja 1856 roku rzucił kotwicę koło Łukiszek w Wilnie. A już następnego dnia popłynął w swój pierwszy rejs pasażerski do miejscowości Werki pod Wilnem. Okazało się jednak, że Wilia była zbyt płytka dla statków, parowiec popłynął więc w górę po Niemnie i przez całe lato woził pasażerów z Grodna do Druskiennik.

Był to statek żelazny, ale w porównywaniu do słynnych wicin był zupełnym maluchem i to maluchem słabym – jego silnik parowy miał napęd tylko 10 koni mechanicznych. Ale już nawet na początku XX stulecia na Niemnie można było spotkać statki o napędzie ponad 150 koni mechanicznych. Jednak to właśnie malutkie „Wilno” było początkiem historii statków parowych na Niemnie.

Minęło 50 lat i oto po rzece pływa już około piętnastu parowców. Były to w większości statki handlowo – pasażerskie, nie miały ściśle wyznaczonej specjalizacji, w razie potrzeby przewoziły zarówno towary, jak i pasażerów. Po wysokiej wodzie były w stanie kursować od Stołpców aż do Kowna i Królewca, ale najczęstszą marszrutą były rejsy do Druskiennik.

Statki parowe dla Niemna budowano głównie w Rosji i Niemczech. Jednak nie można tu nie wspomnieć o fabryce statków parowych założonej w latach 80. XIX wieku w Pińsku przez przedstawicieli dobrze znanego w Grodnie rodu O’Brien de Lacy. Kilka pierwszych parowców grodzieńskich pochodziło właśnie z Pińska, ale już kolejne wybudowano na Niemnie. Niedaleko od Grodna istniał pod koniec XIX wieku majątek Horny, do dziś na lewym brzegu rzeki jest wieś o tej nazwie. W tym majątku, który również należał do rodu O’Brien de Lacy, budowano i remontowano statki parowe. Bardzo to ciekawa i mało znana strona historii okolic Grodna. A przypomina o niej już tylko długa sztuczna wyspa na Niemnie naprzeciwko wsi Komotowo. A przecież istniała tam prawdziwa stocznia niemeńska!

Sztuczna wyspa na Niemnie w okolicy wsi Horny i Komotowo, na której na początku XX wieku była stocznia należąca do rodu O’Brien de Lacy

Sztuczna wyspa na Niemnie w okolicy wsi Horny i Komotowo, na której na początku XX wieku była stocznia należąca do rodu O’Brien de Lacy

Boom statków parowych rozpoczął się na Niemnie na początku XX wieku. W wielu miejscach powstawały stacje „żeglugi parowej”, a w Grodnie mieścił się Urząd Ruchu Wodnego. W roku 1914 wzniesiono w mieście nad Niemnem budynek portu rzecznego. Jak ślicznie brzmią nazwy parowców grodzieńskich tamtego czasu: „Biruta”, „Bojarynia”, „Dewajtis”, „Syrena”, „Kiejstut”, „Przyjaciel”. A statki nazwane na cześć naszego miasta były aż dwa: „Grodno” i „Grodna”.

Po wybuchu pierwszej wojny światowej większość statków parowych na Niemnie trafiła do Niemców, po roku 1919 częściowo przejęli je Polacy, a częściowo – Litwini. W związku z konfliktem polsko – litewskim droga wodna po Niemnie do Kowna i Królewca została zamknięta i statki parowe z Grodna mogły dopływać tylko do Druskiennik. Jednak mianowicie w latach 20-30. XX wieku parowce na Niemnie były najczęściej używanym transportem pasażerskim. Był to bardzo dostępny i tani sposób przemieszczania się po nadniemeńskich okolicach. Parę godzin i już się jest w Druskiennikach czy Mostach, a wysiąść można też na wielu przystaniach rzecznych – w Łosośnie, Hoży, Przełomie…

Nabrzeże Niemna w Grodnie w roku 1909. Fot. CBN Polona

Nabrzeże Niemna w Grodnie w roku 1909. Fot. CBN Polona

Przy dobrej pogodzie można było podziwiać śliczne krajobrazy nadniemeńskie: „Tu widzisz na stokach doliny ciemny, świerkowy las lub gaje z dębów, brzóz, sosen, tam zarosły gęstą olszyną wąwóz, z którego wiecznie klekoce mały strumyk, ówdzie jaśnieje kwiecista łączka na stromej pochyłości w wianku berberysów i leszczyny, dalej wydrążone wodą parowy i urwiska, ławy piasku, rozsiane dzikie głazy, stary dąb samotny, sierota po swych rówieśnikach, ogródek ze lnem i kapustą lub wioska w rozkosznej dolinie” – pisał niegdyś o widokach na brzegach Niemna pewien wędrownik w czasopiśmie „Wisła”.

Co prawda, zdarzały się czasem przykre niespodzianki i podróż statkiem parowym mogła wtedy okazać się niezbyt przyjemna. Oto fragment z relacji korespondenta czasopisma wileńskiego „Biełaruskaja Krynica”, podróżującego jednym z grodzieńskich parowców w 1936 roku:

„Jagiełło” aż ugina się pod ciężarem pasażerów. Stary był, więc się zasapał, burczy i jest bardzo zły. Ledwo dociągnął do tego miejsca, gdzie Swisłocz otula Niemen. Ku wielkiemu niezadowoleniu wszystkich „Jagiełło” stanął tutaj „na odpoczynek”. Stanął na mieliźnie i nie ma rady. Dobre dwie godziny minęło, póki skierowano go na głębsze wody.

Statek "Dewajtis" na trasie Grodno-Druskieniki. Fot. ze zbiorów Feliksa Woroszylskiego

Statek „Dewajtis” na trasie Grodno-Druskieniki. Fot: zbiór Feliksa Woroszylskiego

W 1924 roku w Grodnie zbudowano tymczasową stację rzeczną z drewna, a parę lat później magistrat grodzieński wraz z Dyrekcją Dróg Wodnych rozwinął na szeroką skalę prace nad poprawą warunków hydrologicznych Niemna w granicach miasta. Odbudowano most drogowy, wzmocniono brzeg, wybudowano promenadę nadniemeńską, zmodernizowano port rzeczny.

Pod koniec lat 20-ch ubiegłego stulecia zbudowano w Grodnie dworzec rzeczny. Budynek ten jest obecnie znany grodnianom jako karczma nadniemeńska niedaleko byłego browaru i Starego Mostu. Na dworcu rzecznym można było nie tylko kupić bilet, powiedzmy do Mostów, ale i zamówić wycieczkę statkiem do Gór Kredowych, „unikatowych pokładów wapnia prehistorycznego” jak pisano o nich w przewodnikach turystycznych tamtych lat. Obsługiwały takie wędrówki już nie parowce, ale statki z silnikami Diesla: „Michał Ogiński” i „Śmigły”. Ten ostatni mógł się nawet pochwalić tym, że miał na kadłubie namalowany herb Grodna – jelenia świętego Huberta.

Statek "Michał Ogiński" na Niemnie w Grodnie naprzeciwko Kołoży. Rok 1930.

Statek „Michał Ogiński” na Niemnie w Grodnie naprzeciwko Kołoży. Rok 1930.

„Staruszki parowe” z czasów carskich i Polski międzywojennej dożyły końca lat 50-ch XX wieku. Wydaje się, że wraz z nimi na zawsze przeminęła też epoka romantycznych podróży po Niemnie „pod parem i bystrą falą”. Dawne statki parowe na Niemnie odpłynęły do historii. A jednak chciałoby się wierzyć, że w XXI stuleciu Niemen nie będzie zdeformowany na skutek budowy nowej elektrowni wodnej i stanie się ważnym ośrodkiem turystyki ekologicznej w regionie. Wtedy każdy z nas, wypływając z Grodna pod żaglem w daleką i bliższą wędrówkę, przypomni sobie słowa Zygmunta Glogera, napisane prawie 140 lat temu:

„Cóż za wspaniały widok poza nami! W łożysku głębokiej doliny ocknął się już ze snu szmaragdowy Niemen, ale dymi jeszcze opadami mgły porannej. Nad nim zawisł piękny most żelazny Kolei Petersbursko – Warszawskiej, wsparty na kilku szarych, granitowych filarach, tak wyniosłych, że najwyższe maszty wicin, przepływając, nie potrzebują schylać swoich wierzchołków w jego czeluściach. W złotej powodzi rannego słońca kąpały się strome wybrzeża Niemna i urwiska góry zamkowej z granitowemi szczątkami murów Witoldowych. Z dala dolatywały wśród ciszy porannej odbite po wodzie wołania orylów i z niw zamiejskich śpiew skowronków”.

Dawna przystań parowców w Grodnie. Fot. ze zbiorów Feliksa Woroszylskiego

Dawna przystań parowców w Grodnie. Fot. ze zbiorów Feliksa Woroszylskiego

Andrzej Waszkiewicz

Post Dawne statki parowe na Niemnie pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Zagłada polskich osadników w gminie Żydomla

$
0
0
Atak Armii Czerwonej na Kresy 17 września 1939 r.

Atak Armii Czerwonej na Kresy 17 września 1939 r.

W cieniu Katynia i Wołynia zagłada polskich osadników na terenie dzisiejszej Białorusi po 17 września 1939 r. należy do zapomnianych kart tragicznej historii Kresów Wschodnich. Przypomnijmy niektóre z tamtych wydarzeń.

W okresie międzywojennym w gminie Żydomla powiatu grodzieńskiego powstało kilka osiedli polskich osadników wojskowych: Budowla, Lerypol i Rokicie. W bliskim sąsiedztwie leżało Obuchowo – najbardziej skomunizowana białoruska wioska w okolicy. Jak podaje Antoni Tomczyk – syn zamordowanego we wrześniu 1939 r. osadnika wojskowego z Lerypola – wśród rzetelnych i uczciwych mieszkańców było także sporo nierobów i kryminalistów, którzy konflikty z polską władzą przekładali ponad solidną pracę we własnym gospodarstwie. Manipulowali nimi sowieccy agitatorzy i dywersanci.

Już 17 września 1939 r. w Obuchowie utworzono komitet rewolucyjny. Przeprowadzono mityng, na który zebrano ludzi również z sąsiednich wiosek. Pomimo ostrzeżeń polscy osadnicy – poza nocnymi dyżurami – nie podjęli innych środków bezpieczeństwa. Łudzili się nadzieją, że okrucieństwa wojny ominą osady położone na uboczu. Z okolicznymi Białorusinami nie mieli żadnych zatargów. Wręcz przeciwnie – było wiele przykładów świadczących o dobrym sąsiedztwie, opartym na wzajemnej pomocy i zaufaniu.

Przez gońców osadników poinformowano, że komitet rewolucyjny nakazuje zdać odbiorniki radiowe oraz posiadaną broń. Antoni Tomczyk w książce „Abyśmy mogli wybaczyć” pisze: „Ze Skidla docierały zatrważające wiadomości o aresztowaniach i krwawych rozprawach z Polakami. Spodziewano się także aresztowań i tragicznych zajść w osadach. W pierwszej kolejności zagrożeni byli mężczyźni, uczestnicy wojny z bolszewikami”.

20 września przybyli do osad posłańcy rewolucyjnego komitetu z powiadomieniem, że w Obuchowie odbędzie się ważne zebranie, w którym muszą uczestniczyć wszyscy osadnicy. Większość powiadomionych zignorowała zaproszenie, gdyż nie dawano wiary w dobre zamiary komitetu. Ci, którzy zdecydowali się pójść, zostali aresztowani i uwięzieni w piwnicy. Tomczyk wspomina: „Byli to mężczyźni, rzeczowi, którzy na wstępie kształtowania się sowieckich porządków zamierzali wyjaśnić sobie, jak będzie układało się życie w nowych warunkach. Nie mieli powodów, aby obawiać się obuchowców. Utrzymywali z nimi, jak i inni osadnicy, poprawne sąsiedztwo. Często pomagali im w trudnych okresach, pożyczając ziarno na zasiewy czy udostępniając bezpłatnie maszyny rolnicze”.

Przez dwa dni osadnicy z Budowli byli przesłuchiwani i torturowani pod zarzutem udziału w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Wieczorem 23 września wyprowadzono wszystkich aresztowanych z piwnicy, związano i cała grupa wraz z eskortą ruszyła w stronę Żydomli. Po przekroczeniu szosy skidelskiej wszyscy zostali zamordowani w polu, pod osłoną ciemności. Tam również zostali pochowani w świeżo zaoranej ziemi. Dopiero po kilkudniowym poszukiwaniu rodzinom udało się zlokalizować miejsce zbiorowej mogiły siedmiu osadników i nieznanego policjanta, zwłoki zostały przeniesione na cmentarz w Żydomli.

Kilka dni wcześniej ci sami zbrodniarze, na czele z Januczenią – przewodniczącym komitetu obuchowskiego i Aplewiczem – „komendantem” miejscowej rewolucyjnej milicji, zamordowali sołtysa z Marianówki i porucznika WP, zatrzymanego we wsi Komotowo. Po tym wydarzeniu Aplewicz paradował w mundurze oficerskim.

Pomnik pomordowanym polskim osadnikom w Żydomli

Pomnik pomordowanym polskim osadnikom w Żydomli

Do okrutnej zbrodni doszło w osadzie wojskowej Lerypol. Rankiem 22 września wkroczyła tam 15-osobowa bojówka komunistyczna uzbrojona w broń palną, siekiery i szable. W skład tej grupy wchodzili mieszkańcy sąsiednich wsi, znani osobiście rodzinom osadników. Tomczyk wspomina: „Osobliwy był skład tej gromady Białorusinów. Byli wśród nich wytrawni konspiratorzy komunistyczni… Większość jednak stanowili pospolici kryminaliści, działający pod zwierzchnictwem komunistów. Wszyscy mieli czerwone opaski na rękawach”.

Grupa kolejno otaczała domy osadników, oznajmiając, że zabiera mężczyzn do pobliskiej wsi Kurpiki na zebranie z przedstawicielami władz sowieckich. Nie wzbudziło to osobliwych podejrzeń osadników i ich rodzin, ponieważ przed wojną utrzymywali oni przyjazne stosunki z okoliczną ludnością. Jeden z osadników ożenił się z Białorusinką ze wsi Kurpiki i był w jak najlepszych stosunkach z rodziną żony. Antoni Tomczyk podaje: „W czasie, gdy pochód zatrzymał się przed domem Pawlikowskiego, dwóch uzbrojonych mężczyzn poszło do Zarębskiego. Zostali go przy pracy, naprawiał maszynę rolniczą. Ręce miał pobrudzone, lecz gdy chciał wstąpić do domu, aby umyć ręce, nie pozwolono mu na to”.

Arciukiewicz, stojący na czele bojówki i posiadający wytyczne rewkomu, skierował kolumnę na ogrodzone drutem kolczastym pastwisko należące do działki Zarębskiego, gdzie ogłosił, że wiejski obuchowski komitet rewolucyjny skazał osadników za wrogość do bolszewików i udział w wojnie z nimi na karę śmierci. Wszystkich siedmiu zamordowano z dużym okrucieństwem. W tym samym miejscu zamordowano mężczyznę o przezwisku „Smolniak”, który przypadkowo znalazł się w pobliżu popełnianej zbrodni. Był to Polak mieszkający na skraju wsi Sawielówka, nie mający własnego gospodarstwa.

W tym samym dniu schwytano i zamordowano trzech innych osadników z osady Lerypol. Przez kilka dni oprawcy tropili Golińskiego, ostatniego osadnika z Lerypola, żonatego z Białorusinką z Kurpik. Teściowie usiłowali go ukryć przed grożącą śmiercią. Niestety, został wykryty i musiał się ratować ucieczką. Został poraniony przez dwóch ścigających go oprawców – Kurpika i Szyrkę ze wsi Komotowo. Utonął, próbując przepłynąć na drugi brzeg Niemna.

Groby polskich osadników z Lerypola pomordowanych w 1939 r. przez sowieckich bandytów

Groby polskich osadników z Lerypola pomordowanych w 1939 r. przez sowieckich bandytów

Wśród zamordowanych osadników wojskowych byli:

z osady Budowla: Edward Nowak, Bolesław Przeraziński, Jan Zawadzki, Stanisław Szuba, Piotr Krupa, Jan Jagielski, Władysław Janiszewski;

z osady Lerypol: Stanisław Barszcz, lat 41, osierocił syna, Władysław Górnicki – lat 42, Tadeusz Górnicki – lat 16, syn kapitana WP, Jan Tomczyk – lat 41, osierocił dwóch synów, Tadeusz Śliwiński – lat 19, Antoni Pawlikowski – lat 41, osierocił pięcioro dzieci, Ignacy Zarębski – lat 42, osierocił pięcioro dzieci, Jan Czyż – lat 41, osierocił dziewięcioro dzieci, Paweł Mroczek – lat 42, osierocił siedmioro dzieci, Jan Mozalewski – lat 45, osierocił troje dzieci.

Szlachetną postawą wykazali się natomiast mieszkańcy białoruskiej wsi Sawielówka. W dniach bezprawia i samosądów, wiele ryzykując, ukrywali oni osadników z sąsiadującej z Sawielówką osady Rokicie. Dzięki temu nie zginął żaden z jej osadników. Wśród wielu szlachetnych ludzi należy wymienić Jakuba Zmitrowicza, który ukrył sześciu osadników. Mieszkańcy Sawielówki przyjęli także rodziny pomordowanych osadników z Lerypola zagrożone napaścią skomunizowanych chłopów z Kurpik, udzielając im schronienia w tych tragicznych dniach. W lipcu 1994 roku w Sawielówce odsłonięto pomnik upamiętniający szlachetne czyny mieszkańców tej wsi. Przypomina on o zwycięstwie międzyludzkiej solidarności nad przestępczą ideologią i nienawiścią.

Sawielówka - pomnik wdzięczności Białorusinom, którzy pomagali polskim osadnikom we wrześniu 1939 roku. Fot. Magazyn Polski

Sawielówka – pomnik wdzięczności Białorusinom, którzy pomagali polskim osadnikom we wrześniu 1939 roku. Fot. Magazyn Polski

Zachować pamięć historyczną

Wydarzenia września 1939 roku w historiografii białoruskiej przedstawiane są nadal bardzo tendencyjnie: jako „wyzwoleńczy pochód Armii Czerwonej”. Uczniowie szkół i młodzież studencka zgodnie z programem nauczania otrzymują zakłamaną interpretację wydarzeń, podbudowaną względami ideologicznymi. W podobny sposób, szczególnie z okazji kolejnych rocznic, czynią to białoruskie media publiczne, niwecząc tym samym pamięć tysięcy ofiar terroru, jak również obrażając uczucia żyjących jeszcze mieszkańców dawnych Kresów, pamiętających rok 1939.

Wrzesień 1939 r. dla wielu Polaków z Grodzieńszczyzny wiąże się z bolesnymi kartami naszej historii. Jest symbolem utraconej Ojczyzny, bezpowrotnie zniszczonej wielowiekowej spuścizny historycznej oraz odebrania wielu wartości narodowych, pieczołowicie pielęgnowanych w ciągu wieków przez pokolenia mieszkających tu Polaków. Wynikiem tych wydarzeń stało się wynarodowienie części ludności polskiej, również poprzez zniszczenie szkolnictwa i oświaty tam, gdzie Polacy stanowili zdecydowaną większość.

Wrzesień 1939 r. położył kres ziemiaństwu, istnieniu dworów, dworków i zaścianków szlacheckich ze swoistą dla nich wielowiekową historią i kulturą. Po dawnej świetności pozostały zniszczone zabudowania dworskie, otoczone dawnymi zdziczałymi dziś i częściowo wyciętymi parkami. Niszczono także duchowość narodu, świadomość narodową, patriotyzm…

O tragicznych losach ludności polskiej po 17 września 1939 roku świadczą symboliczne krzyże sybirackie i krzyże katyńskie. Liczne groby żołnierzy Września nawiązują do wspomnień o bohaterstwie i wielkim patriotyzmie mieszkańców tych ziem. Miejsca polskiej pamięci narodowej przypominają nam historię oraz losy kolejnych pokoleń naszych rodaków. Obowiązkiem współczesnych Polaków Grodzieńszczyzny jest zachowanie i przekazanie pamięci i prawdy historycznej następnym pokoleniom.

Józef Porzecki

Post Zagłada polskich osadników w gminie Żydomla pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Naliboki – echo tragicznych wydarzeń

$
0
0
Naliboki - przedwojenny Urząd Gminy. Fot. ze zbiorów Mariusza Łojko. Źródło: "Na poważnie" Nr 5/6

Naliboki – przedwojenny Urząd Gminy. Fot. ze zbiorów Mariusza Łojko. Źródło: „Na poważnie” Nr 5/6

Po wędrówce leśnymi drogami, które łączą historyczne osady, wsie zamieszkałe przez Polaków, szlacheckie zaścianki, jadę rowerem do byłego miasteczka, a teraz wsi Naliboki. Z daleka widzę wieże kościoła, górujące nad Nalibokami. Miejscowość ma długie dzieje, ale zawsze, gdy myślę o Nalibokach, wspominam straszną tragedię, która stała się udziałem miejscowej ludności podczas ostatniej wojny…

Z historii miasteczka

Administracyjnie Naliboki znajdują się obecnie w rejonie stołpeckim. Leżą 45 km od Stołpców, nad rzeką Kamionką, na skrzyżowaniu dróg prowadzących do Szczorsów, Iwieńca i Kamienia. Pierwszą wzmiankę o Nalibokach źródła historyczne podają w roku 1447. Na przestrzeni wieków należały do Zawiszów, Szemetów, a od 1555 roku tutejsze miejscowe dobra były własnością Radziwiłłów, którzy w 1636 r. ufundowali tu kościół.

Niemen w okolicach Sieniawskiej Słobody

Niemen w okolicach Sieniawskiej Słobody

Głównym zajęciem ludności od najdawniejszych czasów było rolnictwo. Warunki sprzyjały też rozwojowi bartnictwa, rybołówstwa i polowań. Począwszy od XVII wieku rozszerza się pasieczny system pszczelarstwa. W jednym z dokumentów znajduję taki zapis: „W 1682 roku w majątku Naliboki było 39 barci pszczół dworowych, prócz tego 12 bartników w lesie trzymało jeszcze 180 barci pszczół. 475 pasiek naliczono u chłopów we wsiach”.

W XVII-XVIII wiekach dookoła dworu powstaje wieś. W 1722 roku niedaleko Nalibok Anna Katarzyna Radziwiłł założyła hutę szkła, w której produkowano m.in. szklanki, butelki, kieliszki, lampy i inne wyroby. W 1736 roku nalibocka huta szkła przeniosła się do Jankowicz nad rzeką Szura. Nalibockie wyroby w kraju i za granicą słynęły z subtelnej piękności. Puszcza Nalibocka dawała nie tylko las, ale i rudę żelazną z bagien. W 1830 roku powstała koło miasteczka huta żelaza, w której produkowano m. in. żelazo okrągłe i czworokątne, a potem szyny kolejowe. W 1921 roku w miasteczku mieszkało 515 osób, teraz – około 700.

Ksiądz prałat Bajko i parafianie budują kościół w Nalibokach. Fot. ze zbiorów Eugenii Szarżanowicz. Źródło: "Na poważnie" nr 5/6

Ksiądz prałat Bajko i parafianie budują kościół w Nalibokach. Fot. ze zbiorów Eugenii Szarżanowicz. Źródło: „Na poważnie” nr 5/6

Po wjeździe do Nalibok kieruję się do kościoła. Jeszcze król Zygmunt August nakazał zbudować w Nalibokach kaplicę chrześcijańską, która została ukończona w roku 1540. Albrecht Stanisław Radziwiłł w 1636 roku zbudował na miejscu kaplicy pierwszy kościół. W 1655 roku, w czasie najazdu szwedzkiego, a potem rosyjskiego, kościół został zniszczony. Około 1704 roku Radziwiłłowie zbudowali nowy kościół pw. św. Bartłomieja. Świątynia służyła wiernym przez 239 lat do maja 1943 roku. Drugi kościóła – pw. św. Józefa – zbudowano w latach 1935-1939.

Oba kościoły zostały zniszczone w 1943 roku. Kościół św. Bartłomieja spalili partyzanci sowieccy. Jak wspominają starsi mieszkańcy Nalibok, był to piękny drewniany budynek z modrzewiowego drewna puszczańskiego. Spłonęły cenne ołtarze, obrazy, przedmioty liturgiczne, inne kosztowności… Obecny kościół pw. Wniebowzięcia NMP zbudowano w latach 1990-1995 na fundamentach kościoła z okresu międzywojennego. Obok kościoła stoi drewniana kaplica.

Kościół pw. Wniebowzięcia NMP w Nalibokach

Kościół pw. Wniebowzięcia NMP w Nalibokach

 

Walka Armii Krajowej

W czasie II wojny światowej walka Polaków przeciwko okupantom niemieckim na terenach Puszczy Nalibockiej przybrała ogromne rozmiary. Na prawym brzegu Niemna, poza większymi miastami niepodzielnie „rządziła” Armia Krajowa, skutecznie zwalczając Niemców. Polacy walczyli nie tylko z okupantem niemieckim o niepodległość Ojczyzny, lecz również zwalczali bezprawie, anarchię i bandytyzm. Te groźne zjawiska zawsze ujawniają się i szerzą w trudnych czasach.

W nierównej walce żołnierze AK nie byli osamotnieni. Dobrowolnie pomagały im tysiące ludzi, nawet niezaangażowanych w konspirację. Bez ich codziennej pomocy, bez dokładnej informacji o zbrodniczych oddziałach i grupach, żołnierze AK nie byliby w stanie skutecznie ich zwalczać, bronić bezbronnych ludzi przed bandytami.

Nie można kłamać ani milczeć

Odwiedziłem cmentarz katolicki koło kościoła, żeby oddać hołd pamięci Polakom, którzy zginęli w czasie II wojny światowej. Czytam napisy w języku polskim na trzech tablicach pamiątkowych:

W hołdzie żołnierzom Armii Krajowej Polakom i Białorusinom poległym i pomordowanym w latach II wojny światowej. Towarzysze broni

W hołdzie ks. prałatowi Józefowi Bajko, ks. Józefowi Boradynowi. Zginęli 8 VIII 1943 r. z rąk hitlerowców w obronie wiary i Ojczyzny. Parafianie

W hołdzie 127 mieszkańców Nalibok, zamordowanych 8 V1943 r. Parafianie

Najwięcej pytań wywołuje napis na trzeciej tablicy. Dlaczego nie napisano kto był mordercą polskiej ludności cywilnej, z czyich rąk poległo 127 mieszkańców Nalibok? I czemu do tej pory, chociaż mieszkańcy o tym wiedzą i są świadkowie tamtej tragedii, nie można ujawniać morderców? W wydaniach białoruskich próżno szukać prawdziwej informacji o masakrze z 8 maja 1943 roku i tragicznych wydarzeniach z wojny, które przeżyły Naliboki i inne miejscowości na obszarach Puszczy Nalibockiej. Otwieram wydany w 2000 roku XI tom Białoruskiej Encyklopedii i czytam, że podczas wojny partyzanci przeprowadzili bitwy nalibockie w 1942 i 1943 r., a Niemcy w lipcu 1943 r. spalili wieś i zamordowali 109 mieszkańców. Encyklopedia ta podaje:

8.05.1943 r. oddziały partyzanckie im. Dzierżyńskiego, im. Suworowa i „Bolszewik” pod dowództwem P. Gulewicza rozgromiły garnizon (około 250 hitlerowców) we wsi Naliboki. Po ostrzale artyleryjskim i moździerzowym partyzanci przeszli do ataku. W wyniku działań spalili wszystkie założenia i budynki administracyjne okupanta, w tym elektrownię, tartak, koszary, zdobywając dużo broni.

Po takich „informacjach” powstaje jeszcze więcej pytań. Od różnych kłamstw z czasów II wojny światowej i epoki sowieckiej aż się roi również w tak zwanych Księgach Pamięci. Nadal pojawiają się artykuły białoruskich historyków zawierające nieprawdziwe informacje. Wychodzi na to, że współczesne państwo białoruskie chroni, nie wiadomo dlaczego, sowieckich morderców. Ale ludzie chcą znać prawdę. Są jeszcze żywi świadkowie tamtej tragedii.

Naliboki 1937 r., prace przy kopaniu ziemi pod fundamenty nowego kościoła. Ze zbiorów M. Łukasiewicza z książki Hanny Regulskiej - Ślusarczyk "Ziemia Mickiewicza" udostępnionej przez Stefana Zielonko

Naliboki 1937 r., prace przy kopaniu ziemi pod fundamenty nowego kościoła. Ze zbiorów M. Łukasiewicza z książki Hanny Regulskiej – Ślusarczyk „Ziemia Mickiewicza” udostępnionej przez Stefana Zielonko

Wacław Nowicki, urodzony w Nalibokach, był świadkiem podwójnej tragedii tutejszej ludności w 1943 roku. Był harcerzem, AK-owcem, więźniem Buchenwaldu i Bergen-Belsen. Obecnie mieszka w Polsce i jest autorem książki wspomnieniowej „Żywe echa”. „Boże, dopomóż mi pisać prawdę i wyłącznie prawdę, nie tylko w każdym zdaniu, ale i w słowie, a ból, od którego papier blednie, zamienia się w wiór – jak mówią poeci – już tylko Tobie zostanie” – tak rozpoczyna autor swoją książkę.

Wacław Nowicki pisze, że pierwsza tragedia rozpoczęła się 8 maja 1943 roku o godzinie piątej nad ranem. Na Naliboki zdradziecko napadli partyzanci sowieccy. Wśród nich był Tewje Bielski (albo Szolem Zorin) z oddziałem żydowskim, partyzancki oddział pod dowództwem Pawła Gulewicza z Brygady im. Stalina oraz oddział pod dowództwem Rafała Wasilewicza. W ciągu dwóch godzin oprawcy zamordowali 128 mieszkańców – Polaków, cywilów – przeważnie mężczyzn, ale także dzieci i kobiety, których niby to podejrzewali o przynależność do samoobrony lub do Armii Krajowej. Zginął również jeden białoruski policjant.

Wcześniej w Nalibokach powołano niewielki oddział samoobrony pod dowództwem Eugeniusza Klimowicza, ale tej nocy nie było go we wsi. W tym czasie Niemców we wsi nie było także. Nocował jedynie u swoich krewnych jeden policjant białoruski z samoobrony, który przyjechał z Iwieńca. Partyzanci sowieccy spalili kościół, szkołę, pocztę, remizę, część domów mieszkalnych i budynków gospodarczych, były przypadki, że razem z ludźmi. Grabili mienie, ukradli ze wsi około 100 krów i 70 koni.

Naliboki 1970 r., mury spalonego kościoła św. Józefa. Fot. Franciszek Grygorcewicz

Naliboki 1970 r., mury spalonego kościoła św. Józefa. Fot. Franciszek Grygorcewicz

Kolejna tragedia odbyła się rankiem 8 sierpnia 1943 roku. Tym razem to Niemcy przeprowadzili w Nalibokach pacyfikację w ramach antypartyzanckiej akcji pod kryptonimem „Herman”. Rozstrzelali trzech księży, spalili domy i budynki gospodarcze. Części mieszkańców Nalibok pacyfikatorzy powiedzieli, że zostaną przesiedleni na inny teren, gdzie nie ma lasów i partyzantów, ale wywieźli ich wgłąb Rzeszy na roboty przymusowe. Ileż wycierpieli mieszkańcy Nalibok od dwóch totalitaryzmów i ich oprawców!

Ks. prałat Józef Bajko (1890-1943), urodzony w Sokółce. Wyświęcony w 1913 r., parafię nalibocką objął w 1933 r. Rozstrzelany przez Niemców w sierpniu 1943 r., w Lasku Lipiczańskim, przy drodze z Nalibok do Jankowicz, razem z ks. Boradynem i ks. Żołnierskim

Ks. prałat Józef Bajko (1890-1943), urodzony w Sokółce. Wyświęcony w 1913 r., parafię nalibocką objął w 1933 r. Rozstrzelany przez Niemców w sierpniu 1943 r., w Lasku Lipiczańskim, przy drodze z Nalibok do Jankowicz, razem z ks. Boradynem i ks. Żołnierskim

Oddziały AK na terenach Puszczy Nalibockiej bardzo stanowczo zareagowały na te zbrodnie. Mając dosyć sowieckiego i niemieckiego terroru przeciwko miejscowej ludności legendarny porucznik Jan Piwnik ps. „Ponury”, dowódca batalionu Armii Krajowej wchodzącego w skład 77 Lidzkiego Pułku Piechoty AK wydał rozkaz: „Zameldować się u mnie wraz z uzbrojeniem (…) do polskich oddziałów partyzanckich, by razem bronić tutejszych mieszkańców przed grabieżcami tak niemieckimi, jak i żydowsko-bolszewickimi”.

Na Białorusi nie jest dziś znany fakt, że 8 maja 1943 roku w Nalibokach odbył się mord na Polakach, którego dokonały oddziały partyzantki sowieckiej. Zbrodnie w Nalibokach kwalifikowane są przez międzynarodowe instytucje jako zbrodnie komunistyczne, będące jednocześnie zbrodniami przeciwko ludzkości, których karalność nie ulega przedawnieniu. Obecnie możemy spojrzeć z większym spokojem i obiektywizmem na pewne sprawy, minęło sporo czasu od tragicznych wydarzeń. Ale prawdę powiedzieć trzeba!

Derewno

Jankowicze - krzyż upamiętniający ofiary niemieckiej pacyfikacji z lata 1943 r.

Jankowicze – krzyż upamiętniający ofiary niemieckiej pacyfikacji z lata 1943 r.

Opuściłem Naliboki i jadę malowniczym zagajnikiem w kierunku wsi Derewno. Urocze krajobrazy pomagają mi uciszyć emocje po Nalibokach. Już pozostały za plecami Jankowicze, gdzie po 1738 roku działała huta szkła. Miejscowi rzemieślnicy, także z okolicznych Ogrodników, Derewna i Niwnego szlifowali pieczęcie, robili rękojeści do zbroi z metali szlachetnych.

Za Jankowiczami przejeżdżam rzekę Szura. Na krańcu lasu przy drodze widać wielki krzyż katolicki z tablicą pamiątkową. Czytam napis na tablicy w języku polskim i białoruskim: „Pamięci ofiar pacyfikacji hitlerowskiej przeprowadzonej latem 1943 r. i księdza Pawła Dołżyka, proboszcza parafii Derewno”. Wcześniej, 24 kwietnia 1943 roku, partyzanci sowieccy z Brygady im. Żukowa spalili część miasteczka. Zostały zniszczone 92 domy. Kolejna tragedia z czasów wojny.

Przy wjeździe do Derewna, jak w wielu miejscowościach, stoi krzyż katolicki. Derewno znajduje się w odległości 28 km od Stołpców. Znane jest od pierwszej połowy XV wieku jako majątek, wokół którego w 1525 roku Kieżgajłło założył miasteczko. Później Derewno należało do Zawiszów i Radziwiłłów. W 1928 r. w miasteczku mieszkały 892 osoby, obecnie zaś jest ich około 1800. Zauważam, że prawie przy każdym domu pasą się kozy.

Na wzgórzu w centrum wsi wznosi się śnieżnobiała wieża kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Murowaną świątynię zbudowano w 1590 roku, jej fundatorami byli Mikołaj Krzysztof Radziwiłł i jego żona Helena Eufemia z Wiszniewieckich. W księgach inwentaryzacyjnych można prześledzić przebieg budowy kościoła. Wstąpiłem do świątyni i zachwyciłem się jej pięknem. Liczy ona już ponad 420 lat. Liturgie odbywają się tu w języku polskim i białoruskim.

Niedaleko kościoła stoi krzyż Straży Mogił Polskich, na nim tabliczka z napisem: „Żołnierzom Stołpecko-Nalibockiego Zgrupowania Armii Krajowej. Rodacy”. Odwiedzam cmentarz parafialny. Znajduje się na nim drewniana kaplica zbudowana w XIX wieku. W roku 1979 władze zwróciły ją parafianom.

Przy wejściu na cmentarz leży kamień z napisem w języku rosyjskim: „Tu są pochowani krewni F. Dzierżyńskiego”. Stoją trzy pomniki z ciemno-szarego granitu. Przechodząc obok czytam na pierwszym pomniku inskrypcję w języku rosyjskim: „Dzierżynskij Edmund Iosifowicz. 1839-1882″. To grób ojca. Obok – siostry i brata „żelaznego Feliksa”. W miasteczku zauważam dużo symboli religijnych. Krzyż katolicki stoi nad stawem, na każdym skrzyżowaniu ulic, na wjeździe i wyjeździe z Derewna.

Tragiczne wydarzenia z czasów wojny w Nalibokach, Jankowiczach i Derewnie są ważne dla naszej wspólnej pamięci, zarówno Polaków, jak i Białorusinów. Otwarte mówienie o trudnych sprawach z przeszłości, o tragicznym losie Polaków i całej ludności będzie służyło wzajemnemu porozumieniu. Natomiast zakłamywanie historii lub przemilczenie pewnych faktów jest po prostu niezrozumiałe.

Bernard Pakulnicki

Post Naliboki – echo tragicznych wydarzeń pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Wojna polsko-bolszewicka na odcinku białoruskim

$
0
0
Wojciech Kossak - "Bitwa nad Niemnem"

Wojciech Kossak – „Bitwa nad Niemnem”

 

Ekspansyjne plany Rosji bolszewickiej

Na początku lipca 1920 roku ponad 100-tysięczna armia bolszewicka Frontu Północno-Zachodniego pod dowództwem Tuchaczewskiego uderzyła na pozycje Wojska Polskiego. Na kierunku północno – zachodnim nieprzyjaciel skoncentrował cztery armie: 3 Armię dowodzoną przez Łazarewicza, 4 Armię Siergiejewa, 15 Armię Korka i 16 Armię Sołłohuba oraz dwa silne związki operacyjne – Grupę Mozyrska Chwiesina i 3 Korpus Kawaleryjski dowodzony przez Gaja. Łącznie siły bolszewickie liczyły 18 dywizji strzeleckich, 2 dywizje kawalerii oraz jednostki posiłkowe i logistyczne.

Bolszewicki plakat propagandowy

Bolszewicki plakat propagandowy

W rozkazie Tuchaczewskiego poprzedzającym atak nie zabrakło propagandowo – rewolucyjnej retoryki. Mówił on:

„Armia spod Czerwonego Sztandaru i armia łupieżczego Białego Orła stoją twarzą w twarz w śmiertelnym pojedynku. Ponad martwym ciałem Białej Polski jaśnieje droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach poniesiemy szczęście i pokój ludzkości pełnej mozołu. Na zachód! Wybiła godzina ataku! Do Wilna, Mińska, Warszawy! Naprzód marsz!”

Stosunek sił przedstawiał się dla strony polskiej niekorzystnie. Polskie wojska Frontu Północno – Wschodniego, dowodzone przez generała Stanisława Szeptyckiego, tworzyły trzy zasadnicze związki operacyjne: 1 Armia – dowodzona wówczas przez gen. Gustawa Zygadłowicza, 4 Armia – dowodzona osobiście przez Szeptyckiego i Grupa Poleska gen. Władysława Sikorskiego. Oddziały te liczyły łącznie 12 dywizji piechoty, 45 szwadronów kawalerii i 123 baterie artylerii. Liczebność polskich wojsk była oceniana na 69 tysięcy żołnierzy.

Rozpaczliwy polski odwrót

Pod naciskiem wojsk bolszewickich oddziały polskie, pomimo rozpaczliwego oporu, zmuszone zostały do odwrotu. Również z obawy przed okrążeniem zbyt szybko opuszczały teren. W dniu 7 lipca dwie armie bolszewickie przekroczyły rzekę Berezynę, a 12 lipca po ciężkiej nocnej walce pada Mińsk Litewski. Broniące go polskie oddziały wycofują się na zachód. Kolumny bolszewickie zajmują Smorgonie i Oszmianę. 16 lipca, po walkach ulicznych, pada Wilno, a dwa dni później formacje polskie opuszczają Lidę, wycofując się na linię Niemna. Stanowiło to niezwykle dotkliwą dla wojsk polskich porażkę o znaczeniu moralnym i propagandowym. W tym samym czasie, po walkach na wschód od Nowogródka i Baranowicz, oddziały polskiej 4 Armii wycofują się za linię rzeki Szczary i Kanału Ogińskiego. Po ciężkich walkach wzdłuż Niemna – od Łunny do Szczary – atak Armii Czerwonej mający na celu sforsowania tej rzeki, kończy się zdobyciem Słonimia.

Pogrzeb polskiego żołnierza w czasie wojny polsko - bolszewickiej

Pogrzeb polskiego żołnierza w czasie wojny polsko – bolszewickiej

Henryk Pietrzak, uczestnik walk wspominał:

„Cofamy się na rzekę Szczarę. Zrobiliśmy 60 wiorst bez odpoczynku dłuższego. Pułk nasz obsadza przyczółek mostowy w Słonimiu. Co za rozpacz! Co za klęska! Pod Słonimiem dwa nasze bataliony zostały prawie zupełnie rozbite. Droga odwrotu piekielna. Upał, brak wody, smród rozkładających się ciał, pożary lasów czynią ten nasz odwrót jakąś szatańską karą. Ustawiczne strzały na tyłach i flankach. Nie ma kto zmieniać naszych przemęczonych oddziałów! Takich mąk fizycznych nie przechodziłem nawet na froncie włoskim. Mamy wielkie straty w zabitych i rannych…”.

W dniach 22-23 lipca w Mostach Lewych toczyły się walki pododdziałów Pułku Strzelców Grodzieńskich wchodzącego w skład 1 Dywizji Litewsko – Białoruskiej gen. Jana Rządkowskiego z częścią nacierającej bolszewickiej 6-tej Dywizji Strzeleckiej. Podczas marszu odwrotowego gen. Rządkowski, przewidując silne natarcie nieprzyjaciela na brody na Niemnie pod Mostami, wyznaczył do ich obrony najsilniejszy Grodzieński Pułk Strzelców, dowodzony przez ppłka Bronisława Bohatyrewicza (rozstrzelany przez NKWD w 1940 r. w Katyniu).

Kawaleria Armii Czerwonej

Kawaleria Armii Czerwonej

Większość żołnierzy 1 Dywizji Litewsko – Białoruskiej pochodziła z Grodzieńszczyzny, Mińszczyzny i Wileńszczyzny. Przegrana oznaczała dla nich, że ich ziemia ojczysta zostanie pod okupacją bolszewicką. Jednak pomimo bohaterskiej obrony i odparcia kilku prób forsowania rzeki przez przeciwnika, ogólna niekorzystna sytuacja na froncie wykluczała dalsze kontynuowanie obrony linii Niemna. Zgodnie z rozkazem dowódcy 1 Armii gen. Jana Romera, 24 lipca po południu 1 Dywizja rozpoczęła dalszy odwrót.

W dniach 18-23 lipca polskie oddziały dowodzone przez gen. Stanisława Mokrzeckiego i gen. Lucjana Żeligowskiego toczyły walki w obronie Grodna z nacierającym 3 Korpusem Kawalerii dowodzonym przez Gaja i z częścią 4 Armii bolszewickiej. Utrata miasta zagrażała trwałości polskiej obrony na Niemnie i odsłaniała bolszewikom najkrótszą drogę znad Niemna na Warszawę. Walki trwały ze zmiennym szczęściem. O ich rezultacie przesądził sukces 15 Armii bolszewickiej, która przełamała front polski nad Swisłoczą i ruszyła częścią sił na Indurę. Wojska polskie rozpoczęły odwrót nad Narew i Bug.

Bitwa o Grodno w lipcu 1920 r. na tydzień zatrzymała marsz korpusu Gaja na zachód. Utrata Grodna uniemożliwiła jednak Wojsku Polskiemu utrzymanie frontu na Niemnie. Tuchaczewski – przeświadczony, że wojska polskie utraciły już zdolność działania i skutecznego oporu – wydał rozkaz do natarcia w kierunku grodzieńsko – warszawskim. W słuszności takiej decyzji utwierdziło go cofanie się wojsk polskich na całej linii frontu.

Czerwony marsz ku Warszawie

Plakat z wojny polsko-bolszewickiej

Plakat z wojny polsko-bolszewickiej

Po przekroczeniu Niemna dywizje bolszewickie zdążały w kierunku Białegostoku. Główne natarcie było skierowane na Sokółkę i wzdłuż szosy z Wołpy na Roś. Oddziały polskie, pomimo uporczywej walki, cofały się na zachód. W dniu 1 sierpnia ruszyło natarcie bolszewickie na Twierdzę Brzeską, powstrzymane chwilowo przez oddziały gen. Sikorskiego. „Armia sowiecka zbliża się nieustannie i obecnie znajduje się o 30 mil angielskich od Warszawy. Bolszewicy przekroczyli już wszystkie możliwe granice etnograficzne i inne, i są w samym sercu ziem polskich…” – pisał w swym dzienniku lord d’Abernon, przebywający w Polsce ze specjalną misją.

W Białymstoku Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski wydaje odezwę „Do proletariatu Warszawy”: „Warszawa przez Was samych zdobyta być winna! Sztandar Czerwony nad placem Zygmuntowskim i Belwederem przez Was powinien być zatknięty, zanim Czerwona Armia rosyjska do Warszawy wkroczy…”. Z kolei premier Wincenty Witos wezwał naród do obrony państwa przed zalewem bolszewickim. Wcześniej powołana Rada Obrony Państwa w posłaniu „Do ludów świata” oskarżyła rząd radziecki o niechęć do przerwania wojny i zamiar zagarnięcia Polski. Odezwę „Do Obywateli Rzeczypospolitej” skierował w imieniu Rady Obrony Państwa Naczelny Wódz Józef Piłsudski.

Polscy żołnierze na froncie pod Warszawą w 1920 roku

Polscy żołnierze na froncie pod Warszawą w 1920 roku

W dniu 10 sierpnia 1920 r. dowódca frontu bolszewickiego Tuchaczewski wydał dyrektywę określającą zadania poszczególnych armii w celu całkowitego rozbicia cofających się wojsk polskich, sforsowania Wisły i uderzenia na Warszawę. 4 Armia miała zaatakować w rejonie Grudziądza, Torunia i Włocławka, 15 Armia – między Płockiem a Wyszogrodem, 3 Armia – między Wyszogrodem a Modlinem, 16 Armia – bezpośrednio na Warszawę od strony wschodniej, zaś Grupa Mozyrska – w rejonie Góry Kalwarii.

12 sierpnia oddziały Armii Czerwonej rozpoczęły natarcie na pozycje polskiej obrony na przedmieściu praskim. 13 sierpnia Rosjanie podjęli atak na rubieży Wkry i pod Radzyminem. 14 sierpnia kawaleria Gaja zaczęła forsować Wisłę pod Bobrownikami. W krwawych i zaciętych walkach pod Radzyminem oddziałom Armii Czerwonej udało się włamać w pozycje obronne Polaków. W tym samym czasie pod Ossowem zginął bohaterską śmiercią ksiądz Ignacy Skorupko, kapelan 8 Dywizji Piechoty.

Bolszewicka Rewolucyjna Rada Wojenna pouczała dowódców, aby pamiętali, że „zdobycie Warszawy nie jest celem końcowym, lecz tylko punktem wyjściowym do właściwego wielkiego celu: Rewolucji Europejskiej, Rewolucji Wszechświatowej!” Lenin tłumaczył: „Prowadząc ofensywę przeciwko Polsce, prowadzimy jednocześnie ofensywę przeciwko Entencie; rozbijając armię polską – rozbijamy pokój wersalski, na którym opiera się cały system stosunków międzyludzkich!”

Cud nad Wisłą

Polski plan bitwy opracowany został na podstawie koncepcji marszałka Józefa Piłsudskiego. Koncepcja ta, uzgodniona z gen. Tadeuszem Rozwadowskim, szefem Sztabu Generalnego, zakładała wykonanie manewru jednostronnego oskrzydlenia wojsk bolszewickich Frontu Zachodniego. Przebieg całej operacji opierał się na prostym schemacie: częścią sił zatrzymać i związać walką na rubieży Wisły prące na zachód wojska rosyjskie. Drugą zaś częścią, skoncentrowaną na linii Wieprza, wykonać uderzenie od południa ku północy we flankę i na tyły walczących nad Wisłą wojsk nieprzyjaciela.

Cud nad Wisłą

Cud nad Wisłą

Został wydany rozkaz uruchamiający realizację planu operacji. Siły polskie podzielone zostały na trzy fronty: Front Północny pod wodzą gen. Józefa Hallera, mający zadanie obronne, polegające głównie na zatrzymaniu natarcia Rosjan i związaniu ich w walce pod Warszawą, Front Środkowy gen. Edwarda Rydza-Śmigłego, który miał wykonać manewr oskrzydlający i Front Południowy z zadaniem obrony Małopolski Wschodniej. Zgodnie z planem, około godziny 3.00 w nocy 15 sierpnia poszczególne oddziały ruszyły do wykonania postawionych im zadań. Ruszyło polskie uderzenie znad Wieprza…

W ciągu kilku dni rozbito południowe skrzydło wojsk Tuchaczewskiego. Zwycięskie zgrupowanie uderzeniowe osiągnęło granicę Prus Wschodnich i Białegostoku. Do natarcia ruszyły siły broniące dotychczas Warszawy oraz 5 Armia walcząca nad Wkrą. Bitwa Warszawska, określona przez lorda d’Abernona jako jedna z 18 bitew decydujących o losach świata, została wygrana. Zwycięska bitwa przeszła do historii pod nazwą „Cudu nad Wisłą”. Wszyscy, komu były drogie ideały wolności i cywilizacji śródziemnomorskiej, z najwyższą troską obserwowali to, co działo się pod Warszawą, bowiem ważyły się tam losy Europy.

Polscy żołnierze w czasie Bitwy Warszawskiej

Polscy żołnierze w czasie Bitwy Warszawskiej

Najwyższą ocenę międzynarodowych reperkusji Bitwy Warszawskiej dał ówczesny papież Benedykt XV, który podkreślał, że pod Warszawą w sierpniu 1920 r. ważyły się losy chrześcijaństwa w całej Europie. Ksiądz arcybiskup Józef Teodorowicz, metropolita lwowski, podczas mszy dziękczynnej w katedrze św. Jana w Warszawie wypowiedział te słowa:

„Niechaj wodzowie spierają się, swarzą, niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł, ale modły bitwę rozegrały, modły cud na Wisłę sprowadziły. Dlatego cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją Cudem nad Wisłą i jako cud przejdzie do historii”.

Bitwa nad Niemnem

W drugiej połowie września na kierunku północnym bojem o Grodno rozpoczęła się ostatnia wielka operacja w wojnie polsko – bolszewickiej: Bitwa nad Niemnem. Zamysł polskiego Naczelnego Wodza polegał na odcięciu wojsk Tuchaczewskiego od strony północnej, wejściu na ich tyły w okolicy Lidy i zepchnięciu w bagna Polesia. Główne zadanie przypadło 2 Armii gen. Rydza-Śmigłego i północnej grupie manewrowej.

Marszałek Józef Piłsudski z oficerami pod Grodnem przed rozpoczęciem Ofensywy Niemeńskiej

Marszałek Józef Piłsudski z oficerami pod Grodnem przed rozpoczęciem Ofensywy Niemeńskiej

Operację poprzedziły wstępne walki o zajęcie stanowisk wyjściowych do natarcia. Szczególnie intensywnie przebiegały one pod Grodnem. Wg Grzegorza Łukomskiego, czołowe atakujące oddziały 2-ej Armii spotkały się ze stanowczą obroną przeciwnika i nie mogły dokonać przeprawy na północno-wschodni brzeg Niemna. Pomyślniejszy przebieg miały walki na odcinku 4 Armii, której południowe skrzydło rozpoczęło ruch oskrzydlający na Baranowicze. Wieczorem 23 września grupa operacyjna gen. Władysława Junga opanowała Wołkowysk, ale wyczerpana bojem i gwałtownym atakiem sześciu bolszewickich pułków w Mścibowie, musiała wycofać się na stanowiska wyjściowe.

W dniach 20-24 września w okolicach Heniusz, Brzostowicy Małej i Brzostowicy Wielkiej toczyły się zacięte walki między 3 Dywizją Piechoty Legionów dowodzoną przez gen. Leona Berbeckiego a jednostkami 15 Armii bolszewickiej Korka. Przesilenie w bitwie nastąpiło 25 września. Wówczas grupa gen. Junga, po nawiązaniu ścisłej współpracy z 3 Dywizją Piechoty, powtórnie zdobyła Wołkowysk.

Boje o Grodno

Generał Andrzej Galica - wyrzucił z Grodna bolszewików

Generał Andrzej Galica – wyrzucił z Grodna bolszewików

W trakcie przygotowań operacji zaczepnej nad Niemnem zdobycie Grodna powierzono 2 Armii. Generał Rydz-Śmigły wyznaczył do tego zadania 21 Dywizję Górską gen. Andrzeja Galicy i 22 Dywizję Ochotniczą ppłka Adama Koca, wsparte grupą artylerii ciężkiej gen. Ignacego Ledóchowskiego. Łącznie było to 11.600 żołnierzy i 107 dział. Czołowe natarcie na Grodno, połączone z otoczeniem miasta od południa i północy, miało związać siły nieprzyjaciela i ułatwić manewr północnej grupy uderzeniowej na Lidę.

Rejon Grodna próbowały utrzymać trzy dywizje Armii Czerwonej Łazarewicza – około 12.000 żołnierzy i 52 działa. 20 września 21-sza i 22-a dywizje polskie uderzyły na stanowiska bolszewickie aby wywalczyć lepsze pozycje wyjściowe do natarcia w ramach przygotowywanej ofensywy polskiej nad Niemnem. Po zaciętych walkach w dniu 23 września 2 Brygada Górska zdobyła Odelsk. Według Janusza Odziemkowskiego, prowadząc natarcie ze strony Odelska na Indurę oddziały 21 Dywizji Górskiej stoczyły zacięte walki z cofającymi się oddziałami bolszewickimi pod Żarnówką Małą i Wielką. Również oddziały 2 Brygady Dywizji Górskiej w dniu 24 września toczyły walki o Indurę. Bolszewicy stawiali zacięty opór. Wg Tadeusza Kutrzeby, Indura przechodziła z rąk do rąk kilka razy. W końcu brygada po krótkim odpoczynku ruszyła w kierunku Niemna do Komotowa, gdzie zgodnie z planem polskiego dowództwa Dywizja Górska zaczęła walki o opanowanie przepraw na Niemnie na południe od Grodna.

Grodno 25 września 1920 r. Polscy żołnierze na zniszczonym moście przez Niemen

Grodno 25 września 1920 r. Polscy żołnierze na zniszczonym moście przez Niemen

Z kolei Dywizja Ochotnicza oskrzydliła Grodno od północy. Działająca na jej lewym skrzydle grupa majora Bernarda Monda w nocy z 23 na 24 września sforsowała Niemen pod Hożą, przyśpieszając tym samym zdobycie miasta. Tak wyglądały raporty i meldunki dowództwa 2 Armii o położeniu na froncie pod Grodnem. 25 września 1920 roku, raport z godz. 10 min. 30:

„(…) dywizja górska dziś o świcie przeszła między fortem 4-ym i 6-ym, przełamała fortyfikację i stoi teraz w walce pod Kiełbasinem. Jest to 1 p. strz. podhalańskich, poparty artylerią ciężką. 2 p. strz. podhalańskich stoczył wczoraj bardzo silne walki pod Indurą, która 4 razy przechodziła z rąk do rąk. Dziś rano stanął 2-i p. strz. w Kopciówce i obecnie idzie cała 1-a brygada podhalańska na Grodno. Obserwuje się pożar w Grodnie. 2-a brygada podhalańska idzie z Indury na Komotowo. Pod wpływem ataku dywizji górskiej zajęła dywizja ochotnicza 25 września o godzinie 7 fort IV. Walczy obecnie prawem swojem skrzydłem pod Karolinem”.

Józef Piłsudski i gen. Edward Śmigły-Rydz podczas Operacji Niemeńskiej

Józef Piłsudski i gen. Edward Śmigły-Rydz podczas Operacji Niemeńskiej

Następny meldunek wysłany po południu tego samego dnia:

„Dywizja ochotnicza: 205-y pp. po przejściu artylerii przez most pod Hożą od godziny 6. w marszu w kierunku na Grodno (…). 1-a brygada dywizji ochotniczej w akcji na Adamowicze – Łosośna. Dowództwo dywizji w Lipczanach”.

Meldunek wysłany o godz. 16.00:

„Dywizja ochotnicza: 101 pp. na przedmieściach Grodna. 202 pp. obsadza od Łosośnej do fortu IV. Łączność z dywizją górską. Dywizja górska: potwierdza się meldunek lotniczy, że wszystkie mosty w Grodnie palą się, częściowo wysadzone. 1-a brygada górska w walkach na przedmieściach Grodna. Wschodni brzeg Niemna silnie obsadzony karabinami maszynowymi i artylerią. Artyleria gen. Ledóchowskiego podciąga się”.

Polski pociąg pancerny "Śmiały" walczył w Bitwie nad Niemnem

Polski pociąg pancerny „Śmiały” walczył w Bitwie nad Niemnem

Tadeusz Kutrzeba w opracowaniu „Bitwa nad Niemnem” pisze:

„Wieczorem dnia 25 września oddziały 1-ej brygady górskiej i dywizji ochotniczej dochodzą do palących się mostów w Grodnie. O północy rozpoczyna dywizja górska i ochotnicza forsowanie Niemna. 2 pułk strzelców podhalańskich przeprawia się pod silnym ogniem nieprzyjacielskich karabinów maszynowych łódkami na wschodni brzeg i zajmuje miasto, uniemożliwiając nieprzyjacielowi całkowite spalenie mostów. W ślad za tym pułkiem przeprawia się reszta dywizji górskiej oraz część dywizji ochotniczej i tworzą przedmoście, zabezpieczając miasto w kilkukilometrowym promieniu od południa i wschodu”.

Ze strony północno-wschodniej weszły do Grodna oddziały Dywizji Ochotniczej, obejmując również ubezpieczenie miasta od strony północno-wschodniej i nawiązując łączność z oddziałami 1-ej Brygady Górskiej. W nocy z 25 na 26 września oddziały Dywizji Ochotniczej i Dywizji Górskiej wyzwoliły miasto. Stoczony w ramach bitwy nad Niemnem bój o Grodno w istotny sposób wpłynął na ostateczne rezultaty wojny polsko-bolszewickiej. Wojska przeciwnika zaczęły ustępować na całej linii frontu. Znaczące miejsce w bitwie nad Niemnem odegrały toczone w dniu 26 września 1920 roku zacięte walki pod Obuchowem 4 Pułku Strzelców Podhalańskich ppłka Boruty-Spiechowicza z wycofującymi się z Grodna oddziałami bolszewickimi. Walki pod Grodnem i Obuchowem upamiętnione są na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Narada Wodza Naczelnego z oficerami w czasie walk o Grodno

Narada Wodza Naczelnego z oficerami w czasie walk o Grodno

 

Ostateczna klęska bolszewików

Opracowany przez Naczelnego Wodza plan działań w drugiej fazie bitwy niemeńskiej przewidywał kontynuowanie zdecydowanej ofensywy. 27 września 1 brygada 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej, wchodząca w skład północnej grupy uderzeniowej, stoczyła bój z głównymi siłami bolszewickiej 3-ej Armii Łazarewicza w Krwawym Borze koło Lidy nad rzeką Lebiodą. W tym samym czasie 1 Dywizja Piechoty Legionów płka Stefana Dęba-Biernackiego i grupa kawalerii ppłka Adama Nieniewskiego, po wykonaniu manewru oskrzydlającego, zamknęły oddziałom bolszewickim kierunek odwrotu. 28 września piechurzy i kawalerzyści polscy odpierali trzykrotne ataki zdesperowanego przeciwnika, biorąc do niewoli kilka tysięcy jeńców, w tym całe jednostki wojskowe. Resztki rozbitków przemykają się nocą za Lidę.

Komunikat Sztabu Generalnego z 30 września donosił:

„Po rozbiciu wojsk sowieckich skoncentrowanych w Lidzie, wojska nasze kontynuują pościg w kierunku wschodnim. Nieprzyjaciel cofa się w panicznym nieładzie, natrafiając ze wszystkich stron na oskrzydlające uderzenie naszych oddziałów (…)”.

Jerzy Kossak - "Pościg ułanów za bolszewikami"

Jerzy Kossak – „Pościg ułanów za bolszewikami”

Klęska 3-ej Armii bolszewickiej otworzyła Polakom drogę na tyły sowieckich 15 i 16 armii, zmuszając Tuchaczewskiego do przyśpieszenia odwrotu. Po zwycięskich walkach nastąpiły działania pościgowe na przestrzeni od Prypeci po Niemen. Oddziały polskie w pościgu za nieprzyjacielem wyzwalają m.in. Nowogródek i Mir. 28 września polska 14 Dywizja Piechoty weszła do Słonimia, a 30 września zajęła Baranowicze.

Ostatnia operacja wojsk polskich na froncie wschodnim rozpoczęła się 10 października. 12 października zostało zajęte Mołodeczno, 13 października – Wilejka, a 15 października – po zaciętych walkach – Polacy zajęli Mińsk, skąd potem nastąpił ich dobrowolny odwrót na podstawie ryskich preliminariów rozejmowych z 12 października. Bitwa nad Niemnem, druga pod względem skali działań w wojnie polsko-bolszewickiej, miała rozstrzygające znaczenie dla trwających od dwóch lat walk na froncie wschodnim.

Sztandary sowieckie zdobyte przez Wojsko Polskie w wojnie z bolszewikami

Sztandary sowieckie zdobyte przez Wojsko Polskie w wojnie z bolszewikami

„Józef Piłsudski – podkreśla W. Pobug-Malinowski – przez odniesione zwycięstwo uratował nie tylko Polskę przed czerwoną niewolą, wspaniałym akordem zamykając stuletni okres walk polskich o wolność i niepodległość – zwycięstwo to cofało fale zaborczej rosyjskiej rewolucji w głąb lądu europejskiego i osłoniło przez to, utrwaliło wolność i niepodległość wszystkich sąsiadów Polski, zwłaszcza krajów bałtyckich, stawało się też zasadniczym wiązadłem dla gmachu całej środkowo – wschodniej Europy i na ćwierć wieku przed Jałtą roku 1945 ratowało, co najmniej sto milionów Europejczyków przed czerwonym jarzmem Moskwy”.

Sprzęt porzucony przez bolszewików w czasie odwrotu pod Lidą

Sprzęt porzucony przez bolszewików w czasie odwrotu pod Lidą

 

Ocalić od zapomnienia

Na terenach obecnej Białorusi znajduje się kilkadziesiąt zachowanych miejsc wiecznego spoczynku żołnierzy Wojska Polskiego z wojny polsko-bolszewickiej 1919-1920 r. Największe kwatery wojskowe z tego okresu są w Grodnie, Mostach Lewych, Brzostowicy, Lidzie, Słonimiu, Brześciu, Kobryniu i Wilejce. Szereg tych miejsc wymaga uporządkowania i gruntownej renowacji. Miejsca polskiej pamięci narodowej przybliżają nam historię i bohaterstwo żołnierza polskiego, a także przypominają niełatwe polskie drogi do niepodległości i suwerenności państwowej.

Walczyli o wolną Polskę... Groby polskich żołnierzy w Heniuszach

Walczyli o wolną Polskę… Groby polskich żołnierzy w Heniuszach

 

Współczesne paradoksy

W soborze prawosławnym przy ulicy Orzeszkowej w Grodnie, w głównej nawie, umieszczonych jest 10 obrazów przedstawiających męczeńską śmierć hierarchów Cerkwi prawosławnej z Rosji i Białorusi, którzy ponieśli śmierć z rąk bolszewickich oprawców po rewolucji 1917 roku. Jednocześnie w Grodnie, jak i w innych miastach Białorusi, możemy spotkać ulice: Budionnego, Tuchaczewskiego, Gaja, Tomina i wielu innych dowódców bolszewickich. To oni właśnie realizowali barbarzyński plan zniszczenia wielowiekowej cywilizacji – zarówno bizantyjskiej, jak i łacińskiej – opartej na wartościach chrześcijańskich, zamykali i dewastowali cerkwie prawosławne i kościoły katolickie, mordowali duchowieństwo różnych wyznań, wprowadzając bezwzględną ateizację społeczeństwa, skutki, której odczuwamy do dzisiaj.

Bitwa nad Niemnem

Bitwa nad Niemnem

 

JÓZEF PORZECKI

Post Wojna polsko-bolszewicka na odcinku białoruskim pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Na grodzieńskim bruku

$
0
0
Na grodzieńskim bruku...

Na grodzieńskim bruku… Fot. z kolekcji Feliksa Woroszylskiego

Jeszcze kilka lat temu na ulicach i placach w centrum Grodna można było zobaczyć wiele płytek betonowych z miłym sercu napisem „Magistrat miasta Grodna”. W ciągu prawie 70 lat przeszły po nich miliony nóg. Wydawało się, że płytki z polskich czasów są zrobione nie z betonu, lecz wyciosano je z granitu. Stąpając po nich czuło się dotyk historii. Mogły jeszcze długo nam służyć. Niestety…

W latach 2006–2008 bez żadnego uzasadnienia zamieniano piękne stare płytki na współczesny bruk betonowy. Ale już obecnie, po zaledwie pięciu latach chodzenia po nim, wygląda on gorzej niż wyglądały przedtem 70-letnie płytki ze znakiem magistratu miasta. Kto dzisiaj pamięta o producentach wspaniałego bruku magistrackiego w Grodnie i o dawnych brukarzach? A przecież prawie każdego dnia, idąc starymi ulicami Grodna, ciągle jeszcze dosłownie dotykamy pracy ich rąk. Dlatego warto poświecić choćby kilka słów mozolnej pracy brukarzy na grodzieńskim bruku.

Dlaczego „bruk”?

Jako „bruk” rozumiemy przestrzeń wyłożoną kamieniami naturalnymi lub sztucznymi, kostkami drewnianymi, płytami żelaznymi lub innym materiałem dla nadania większej wytrzymałości. Brukowanie ulic i dróg w miastach było znane już w czasach starożytnych. Później jednak zostało ono zapomniane i odrodziło się ponownie dopiero w Europie po roku 1100. Polskie słowo „bruk” występuje w tej samej postaci także w języku białoruskim. Ma pochodzenie niemieckie i w tłumaczeniu oznacza „most”. Wywodzi się stąd, że w miastach średniowiecznych stan ulic był tak fatalny, iż w porze dżdżystej trudno było przejść nawet z jednej strony ulicy na drugą. Dlatego w pewnych miejscach kładło się drewniane dyle i w ten sposób powstawały „mosty” uliczne. Z czasem zaczęto wykładać drewnem, a potem kamieniami całe ulice.

Bruk na ulicach Grodna

W Grodnie ulic początkowo w ogóle nie brukowano, a chodniki miejskie były drewniane. Latem 2006 roku resztki takich chodników, prawdopodobnie z XVI–XVII ww., wykopano podczas prac ziemnych na Placu Sowieckim. Dopiero w roku 1627 polski król Zygmunt III Waza każe brukować ulice w mieście. I jak to każda władza me we zwyczaju, dla wozów z ładunkiem król ustalił też specjalny podatek, nazywany „brukowym”. Ale nawet po stu latach od edyktu królewskiego większość ulic Grodna tonęła w błocie, a zapotrzebowanie na pracę brukarzy było znikome.

Grodno na początku XX wieku

Grodno na początku XX wieku

Gdy w roku 1752 magistrat wreszcie zdecydował się na większe prace przy uporządkowaniu Rynku miejskiego, okazało się, że w Grodnie po prostu nie ma specjalistów od brukowania. W związku z tym władze miejskie musiały wydać spore pieniądze na zaproszenie brukarzy aż z Wilna. Akurat od połowy XVIII stulecia rozpoczęła się epoka tak zwanych „kocich łbów”, czyli zwykłego bruku. Polegał on na układaniu – jednego przy drugim – zwykłych polnych kamieni, w rezultacie czego powstawała niezbyt może wygodna, ale całkiem przydatna do przemieszczania się ulica lub droga.

Wciągu trwających całe stulecie prac, w drugiej połowie XIX wieku centrum Grodna już prawie całkiem zabrukowano. To znacznie polepszyło stan sanitarny miasta, śmiecie już nie były po prostu wdeptywane w ziemię. Powstały jednak dla grodnian nowe niedogodności. Brukowane ulice dawały możliwość zwiększania szybkości zaprzęgów, co powodowało olbrzymi wzrost hałasu i drgania. No cóż, była to niezbędna ofiara na korzyść postępu technicznego!

Od lat 80-ch XIX wieku w bogatszych miastach, na przykład w Warszawie, zaczęto brukować ulice o wiele trwalszą i wygodniejszą kostką granitową. W naszym mieście taką kostkę kładło się tylko na mostach, w tym na Starym Moście przez Niemen. Jeśli ktoś dzisiaj chce zobaczyć jak ona wyglądała powinien udać się na obecny plac Lenina. Mianowicie tu w latach 80-ch ubiegłego stulecia wykorzystano ów niezwykle kosztowny materiał budowlany, który poprzednio został zdjęty ze Starego Mostu.

Arcydzieło brukarskie – płytka betonowo – granitowa

Na początku XX stulecia pojawił się w Grodnie bruk betonowy. W czasach zaboru rosyjskiego sprowadzano go nawet z Charkowa i dopiero w okresie międzywojennym zaczęto go produkować na szeroką skalę w Grodnie. Przy ulicy Niemeńskiej ze środków magistratu założono betoniarnię, w której zaczęto produkować płytki betonowe z napisem „Magistrat miasta Grodna”.

Grodno - kostka betono - granitowa z 1938 r. na dawnej ulicy Dominikańskiej (dziś - Sowieckiej)

Grodno – kostka betono – granitowa z 1938 r. na dawnej ulicy Dominikańskiej (dziś – Sowieckiej)

Można by przypuszczać, że główną tajemnicą trwałości tych płytek był cement bardzo wysokiej jakości. A jednak – nie! Najważniejsze było bardzo dokładne i szczegółowe przestrzeganie wszystkich wymagań technologicznych przy produkcji bruku betonowego. W tym celu najpierw szukano bardzo dobrego piasku, który dodatkowo jeszcze kilka razy przesiewano. Później do piasku dodawano cement i odrobinę wody. Beton zalewano do form metalowych i od razu przykrywano go tkaniną, żeby wyciągnęła z niego wodę. Po usunięciu tkaniny płytka trafiała do specjalnej formy z napisem „Magistrat miasta Grodna”, z której przez liczne otwory wyciekał nadmiar wody. Właśnie dlatego stare kostki betonowe są pokryte siatką kropek – są to ślady po tych otworach.

Ale to jeszcze nie wszystko. Po upływie doby przycisk usuwano, a płytki znowu przykrywano tkaniną. Po dziesięciu dniach płytki na cały miesiąc zostawiano pod gołym niebem i od czasu do czasu polewano wodą. Dopiero po miesiącu – po przeprowadzeniu tych wszystkich czynności – betonowy bruk był prawie tak samo twardy jak naturalny kamień.

Przed II wojną światową w naszym mieście powstało wręcz arcydzieło przemysłu brukarskiego – bruk betonowo – granitowy, którego do dziś nic nie prześcignęło pod względem jakości. Robiono go podobnie jak bruk betonowy, tylko do górnej jego warstwy dodawano kawałki naturalnego kamienia. W sezonach budowlanych lat 1938-1939 wybrukowano taką kostką dwie ulice Grodna: Dominikańską (teraz Sowiecka) i Elizy Orzeszkowej, gdzie, na szczęście, kostka ta leży do dziś.

Wykładanie ulic brukiem, a zwłaszcza kostką granitowo – betonową wymagało dużej siły fizycznej oraz dobrego opanowania szeregu skomplikowanych czynności. Brukarze pracowali klęcząc na kolanie i przesuwając się do tyłu wraz z postępem robót. Co kwadrans brukarz miał pięciominutowy odpoczynek. Kamienie lub kostkę dostarczał pomocnik, który układał je w stos za brukarzem tak, by ten mógł wybrać ze stosu właściwy kamień. Kostkę granitowo – betonową trzeba było układać na dobrze przygotowanym gruncie i obowiązkowo po przekątnej ulicy, żeby potem koła pojazdów nie jeździły wzdłuż miejsc łączenia poszczególnych kostek.

Pracownicy wytwórni bruku w Grodnie w końcu lat 30-ch XX w.

Pracownicy wytwórni bruku w Grodnie w końcu lat 30-ch XX w.

Narzędzia brukarskie były od dawien dawna bardzo proste i niewiele zmieniały się w ciągu wieków. Były nimi: młotek brukarski – perlik, kielnia, mała motyka do osadzania kamienia w podłożu oraz dobnia do ubijania materiału brukarskiego dla lepszego osadzenia go w piasku.

Po II wojnie światowej produkcja takiego bruku już nigdy się nie odrodziła, chociaż aż do końca lat 50-ch poprzedniego stulecia brukowanie ulic w Grodnie było tańsze niż asfaltowanie. W latach 80-ch XX w. próbowano znowu rozpocząć produkcję kostki granitowo – betonowej, jednak po jakimś czasie stwierdzono, że jej koszty będą zbyt wysokie.

Dzisiaj przestrzeń ostatnich brukowanych ulic Grodna nieubłaganie się zmniejsza. Parę lat temu zniszczono prześliczną brukowaną ścieżkę na Cmentarzu Farnym w Grodnie, prawie o 100 metrów skrócono brukowane pokrycie ulicy Elizy Orzeszkowej. Dodatkową przykrość sprawia fakt, że stara kostka „ląduje” potem przed willami zamożnych grodnian, a czasami – przy różnych urzędach na peryferiach miasta. A mieszkańcy i zwiedzający nasze miasto turyści muszą chodzić po asfalcie oraz współczesnym, nietrwałym i nie mającym żadnych walorów estetycznych – bruku betonowym…

Andrzej Waszkiewicz

Post Na grodzieńskim bruku pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.


Działalność niepodległościowa PPS w Grodnie

$
0
0
Grodno na początku XX wieku

Grodno na początku XX wieku

Trzydzieści lat po Powstaniu Styczniowym, w roku 1893, grono osób utworzyło Polską Partię Socjalistyczną, która na swoim sztandarze wypisała hasło niepodległości Polski. Do Grodna takie hasła zaczęły przenikać od roku 1895.

Ludność miasta, nie licząc skoszarowanego wojska, wynosiła 41.600 mieszkańców, według danych statystycznych z 1905 r. Głównym źródłem utrzymania były fabryki i zakłady zatrudniające łącznie około 6 tysięcy pracowników. Były to fabryki: wyrobów tytoniowych, maszyn gilzowych, dykty, ksiąg kancelaryjnych, topografii, mydła i świec, wyrobu wina i drożdży, browar, zakład przeróbki miodu i wyrabiania wina rodzynkowego, zakłady młynarskie, skórzane, cegielnie, kaflarnie, olejarnie.

W Grodnie istniały organizacje pracodawców i kupców. Funkcjonowały też gimnazja męskie i żeńskie, szkoła miejska, siedem szkół parafialnych (4 męskie i 3 żeńskie), dwie szkoły prywatne, cztery szkoły cerkiewno – parafialne, szkoła niedzielna, cztery szkoły żydowskie (2 męskie i 2 żeńskie), dwie szkoły rzemieślnicze i szkoła pielęgniarek. W tym czasie w mieście było 8 szpitali i uzdrowisk, 5 aptek, 15 hoteli oraz więzienie.

Zakłady tytoniowe w Grodnie w okresie międzywojennym

Zakłady tytoniowe w Grodnie w okresie międzywojennym. Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Po kilku latach nielegalnie działająca organizacja PPS w Grodnie liczyła około 60 osób. Na jej czele stanął Piotr Szumow, syn rosyjskiego urzędnika. Po ukończeniu gimnazjum w Grodnie studiował on w Petersburgu. Tam pod wpływem polskich studentów ukształtował się jego pogląd na sprawy polskie. Organizacja grodzieńska PPS wywierała wpływ na szerokie masy. Często agitacja odbywała się na ulicach, na tzw. „giełdzie”, zwłaszcza przy ulicy Zamkowej oraz w pobliżu fabryki tytoniowej Szereszewskiego, w której pracowało 1400 osób.

W 1901 r. wrócił do Grodna po ukończeniu uniwersytetu adwokat Mikołaj Kłoczewski, którego mieszkanie stało się wkrótce ośrodkiem pracy organizacji. Wszyscy przyjeżdżający do Grodna członkowie partii z reguły zatrzymywali się u niego. On sam miał wpływ na polską inteligencję, zwłaszcza na uczącą się młodzież. W mieszkaniu J. Zyngiera została założona drukarnia partyjna z czcionkami polską, żydowską i rosyjską. Powstawały nowe kółka, dzięki którym PPS przenikała do kolejnych fabryk, warsztatów i ludzi różnych fachów. Czyniono to w sposób ostrożny, gruntownie analizując sytuację. Stawiano na ludzi aktywnych i pewnych. Dzięki ostrożnemu postępowaniu przez cały okres działalności do 1914 r. nie było ani jednego przypadku prowokacji.

W działalności PPS w Grodnie aktywny udział brała ludność żydowska. W 1902 r. z Warszawy pod nadzór policji do Grodna został wysłany Dawid Perelmutter, działacz żydowski PPS. Nauczał robotników pieśni, deklamował polskie wiersze. W Grodnie zapoznał się z Elizą Orzeszkową i otrzymywał od niej książki dla robotników żydowskich. Działacz grodzieńskiej organizacji Bronisław Szuszkiewicz pisał:

„Siła organizacji grodzieńskiej rosła szybko, a żydowski odłam PPS był daleko silniejszy od Bundu w Grodnie. Bardzo częstymi stały się przyjazdy funkcjonariuszy partyjnych z Warszawy, z czego organizacja grodzieńska skwapliwie korzystała, aby nowych ludzi przedstawić szerszym masom; było to konieczne dla odświeżenia wrażeń, dla pokazania, ilu i jakimi siłami PPS rozporządza”.

Dawna żydowska szkoła (cheder) w Grodnie

Dawna żydowska szkoła (cheder) w Grodnie

Należy podkreślić, że stosunki między obydwoma częściami organizacji – chrześcijańską i żydowską – były jak najlepsze, braterskie i nie różniły się niczym, oprócz języka, panowała jedność. Organizacja wydawała pismo „Zwiastun Wolności” po polsku i po rosyjsku. Zadaniem „Zwiastuna” było głównie informowanie o rosyjskim ruchu rewolucyjnym. Pismo wychodziło nieregularnie, w miarę gromadzenia się ciekawych wiadomości. Było wydawane drukowanymi literami i odbijane na hektografie. „Zwiastun Wolności” ukazywał się w latach 1904–1905, ostatni numer wydano 18 października 1905 r. Konspiracyjna drukarnia grodzieńska została w 1905 r. wykryta przez żandarmów.

Organizacja posiadała spory zapas broni palnej, przeważnie browningi, rewolwery Smith & Wesson, miała stale na składzie zapas rozmaitej literatury propagandowej, tzw. „bibuły”, ciągle dowożonej i rozpowszechnianej. Miała też blankiety i książeczki paszportowe, różnego rodzaju fałszywe pieczęcie do podrabiania paszportów. Wszystko to znajdowało się w mieszkaniu Szuszkiewicza przy ulicy Bonifraterskiej.

Na swój sposób w działalność PPS włączała się młodzież. Przykładem mogą posłużyć wydarzenia z 1904 r., gdy z racji odsłonięcia w Wilnie pomnika carycy Katarzyny grodzieńskie gimnazjum męskie szykowało się do wielkiej uroczystości. W auli gimnazjum miał odbyć się obchód z odczytami, śpiewem, deklamacjami itp. Uczniowie – Polacy, będący pod wpływem PPS, postanowili nie dopuścić do tego. Młodzi „spiskowcy” przynieśli buteleczki z siarkowodorem, które stłukli w trakcie uroczystości. Sabotaż udało się zrealizować. Nieznośny smród ze stłuczonych próbówek wypędził z sali tak aranżerów uroczystości, jak i gości. Powstała panika. Młodzież triumfowała. Pomimo jednak, że solidarność młodzieży była wzorowa, skutki dla wielu okazały się dotkliwe. Wydalono z gimnazjum kilku uczniów – Polaków, będących synami aptekarzy lub udzielających w aptekach korepetycji.

Gimnazjum w Grodnie

Gimnazjum w Grodnie. Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Latem 1904 r. z powodu represji wobec więźniów politycznych w więzieniu grodzieńskim, PPS urządziła demonstrację protestacyjną. Na ulicy Dominikańskiej, koło Rynku, na umówiony sygnał zebrał się tłum około 300 osób, wznosząc sztandar PPS. Z antyrządowymi okrzykami demonstrantom udało się dojść do ulicy Hoovera, gdzie zostali rozpędzeni przez policję. Pomimo aresztowań, organizacja stale się powiększała. Organem kierowniczym PPS w Grodnie w 1905 r. był Grodzieński Komitet Robotniczy, w skład którego wchodzili: Janina Michniowska, Ewa Chwiliwicka, Kiela Łapin, Bronisław Szuszkiewicz, Borys Gec i Mikołaj Kłoczewski. Natomiast Piotr Szumow na początku 1905 r. został aresztowany.

Okres od początku 1905 r. do wiosny był wypełniony strajkami, trwały one zwykle krótko i kończyły się zwycięstwem. Wyjątkowo długo – do kilku tygodni – ciągnął się strajk w fabryce introligatorskiej Charyna i zakończył się częściowym zwycięstwem robotników. Latem strajki na tle ekonomicznym znowu się wzmogły i rozpowszechniły na wszystkie fabryki, warsztaty i zawody. Wcześniejsze sukcesy zachęcały do nowych zdobyczy, przykład jednych oddziaływał na drugich. Policja i żandarmeria wychwytywała wprawdzie organizatorów strajków, ale mimo aresztowań członków PPS ciągle przybywało.

Przedmieście Zaniemeńskie w Grodnie

Przedmieście Zaniemeńskie w Grodnie. Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

W kwietniu 1905 r. w Grodnie powstała bojówka PPS. Była to grupa ściśle zakonspirowana, należało do niej około 15 osób. Wśród nich był m. in. Michał Pankiewicz. Zadaniem bojówki było zdobywanie pieniędzy na potrzeby organizacji i utrzymywanie zbrojnego pogotowia na wypadek pogromu. Bojówka dokonała również szeregu zamachów, przeważnie na funkcjonariuszy policji wyróżniających się szkodliwością i brutalnością. W końcu 1905 r. bojówka PPS dokonała trzech napadów na sklepy monopolowe w Łosośnie, Kaplicy i Kopciówce w celu wywłaszczenia pieniędzy rządowych. Skonfiskowano wówczas 700 rubli.

Organizacja grodzieńska PPS działała nie tylko w mieście. Nawiązała też kontakty z leżącą wówczas w powiecie augustowskim, 4 km od Grodna, wsią Łosośna, z mieszkańcami miejscowości Folusz, gdzie w tym czasie była skręcalnia jedwabiu, w której pracowało około 80 robotnic oraz z osadą Pyszki, której mieszkańcy zajmowali się głównie rybołówstwem i wynajmowaniem domków letniskowych. PPS nawiązała też kontakt z dużą okolicą szlachecką Adamowicze, ze wsiami Mickiewicze, Naumowicze, Sołowieje.

Kościół w Adamowiczach, gdzie po mszach odbywały się wiece (widok współczesny)

Kościół w Adamowiczach, gdzie po mszach odbywały się wiece (widok współczesny)

Największy nacisk był położony na dwie miejscowości: Łosośnę i Adamowicze. W Łosośnie były trzy młyny, do których ludność nawet z dalszych okolic przywoziła zboże do mielenia. Dostarczano tu więc z Grodna w dużych ilościach odezwy, „Gazetę Ludową” i różne broszury. Natomiast do kościoła w Adamowiczach, który obsługiwał ogromną parafię, w niedzielę schodziły się tłumy nie tylko katolików, ale także unitów z odległych miejscowości. Tu również organizacja dostarczała transporty wszelkiego drukowanego słowa, a ludność okazała się świetnym „materiałem” dla agitacji PPS. Trzeba zaznaczyć, że próby rozpowszechniania agitacyjnych broszur w języku białoruskim wśród unickiej ludności spotykały się z kategorycznym oporem, żądano słowa polskiego. Broszury w języku białoruskim rozpowszechniał Hipolit Pietraszkiewicz. W dni targowe wychodził on za miasto, najczęściej na gościniec skidelski i tam wręczał broszury wracającym do domów wieśniakom.

Carscy Husarzy Grodzieńscy

Carscy Husarzy Grodzieńscy. Rys. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Od początku 1905 r. PPS rozpoczęła pracę na wielką skalę wśród wojska. Garnizon twierdzy grodzieńskiej składał się z czterech pułków piechoty, baonu fortecznego, baonu taborów, 4 baonu saperów, 26 brygady artyleryjskiej i dwóch setek kozaków – razem około 10 tysięcy żołnierzy. W listopadzie 1905 r. wybuchł bunt na tle złego wyżywienia żołnierzy w 26 brygadzie artylerii. Dla jego uśmierzenia użyto 102 wiackiego pułku piechoty, który okazał się silnie zaagitowany przez PPS. Na rozkaz dowództwa pułk otoczył wprawdzie koszary artylerii, ale artylerzyści wystąpili z przemówieniami do piechoty skłaniając ją do przejścia na swoją stronę. Oficerom z trudem udało się zawrócić piechotę do koszar.

Agitatorzy z PPS wspólnie z żołnierzami ułożyli żądania. Nazajutrz ulicami miasta miała przeciągnąć manifestacja artylerzystów z armatami. W końcu jednak do niej nie doszło. Artylerzyści z radości wieczorem „popili” i na noc nie wystawili warty. W nocy ich koszary otoczył wierny władzom i nietknięty agitacją 103 Pułk Pietrozawodski. Piechota wkroczyła do koszar, zabrała broń i dokonała aresztowań. Pod sąd oddano kilkunastu żołnierzy.

Grodno - karcer carskiego 103 Pietrozawodskiego Pułku Piechoty, który tłumił bunt w garnizonie grodzieńskim

Grodno – karcer carskiego 103 Pietrozawodskiego Pułku Piechoty, który tłumił bunt w garnizonie grodzieńskim. Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Jesienią 1905 r. pod wpływem grodzieńskiej organizacji PPS w tak zwanym „zakątku unickim” w powiecie augustowskim rozpoczął się strajk służby folwarcznej. W różnych miejscowościach zwoływano zgromadzenia fornali i włościan. Uwieńczeniem tego strajku był wiec włościański w Adamowiczach w Dniu Wszystkich Świętych. Ze wspomnień Bronisława Szuszkiewicza:

„Było to nazajutrz po olbrzymiej manifestacji grodzieńskiej z powodu manifestu carskiego. Do kościoła adamowickiego ściągały ogromne tłumy na odpust. W czasie sumy ksiądz wygłosił kazanie na temat „oddajcie co Boskie Bogu, a co cesarskie – cesarzowi” i powiązał to z trwającym strajkiem i zaburzeniami ogólnymi. Matuszewski (Władysław Matuszewski – członek grodzieńskiego PPS – aut.) wysłuchał kazania, a po nabożeństwie za ogrodzeniem kościelnym zebrał wiec. Następnie wszedłszy na wóz, zwrócił się z mową do tłumu zręcznie posługując się mottem księdza… Zakończył, jak zwykle, wykazaniem konieczności walki o Niepodległą Polskę”.

Dawny Dom Ludowy w Grodnie

Dawny Dom Ludowy w Grodnie

Akcja młodzieży szkolnej w Królestwie w celu wywalczenia szkół polskich znalazła żywy oddźwięk w Grodnie w gimnazjach i w szkole miejskiej. Na młodzież w dużej mierze wpływała właśnie PPS. Kilka dni prowadzono agitację przed planowanym wiecem. Sporządzono odpowiednie rezolucje, które zostały uchwalone przez młodzież na wiecu, który odbył się w końcu listopada 1905 r. w Domu Ludowym. Na wiec dano zgodę pod warunkiem, że mowy będą wygłaszane tylko po rosyjsku i tylko przez uczącą się młodzież.

Uchwaloną rezolucję odbito na hektografie, rozklejono na murach wszystkich szkół i w wielu innych miejscach. Aby poprzeć rezolucję uczniowie gimnazjum męskiego zastrajkowali, trwając w oporze przeszło trzy tygodnie. Podjęli strajk również uczniowie szkoły miejskiej. Wówczas pośrednikiem między młodzieżą a władzą szkolną stał się gubernator. Wezwał on do swego pałacu delegację uczniów na konferencję, wynikiem której było wprowadzenie do gimnazjum dla Polaków nauki języka polskiego.

Dawny Pałac Gubernatora w Grodnie

Dawny Pałac Gubernatora w Grodnie

W dniu 25 grudnia 1905 r. PPS wspólnie z „Bundem” ogłosiły w Grodnie strajk powszechny. Codziennie urządzano wiece. Policja i kozacy rozpędzali strajkujących z ulic. Odbywały się masowe rewizje. Za rozpowszechnianie odezw aresztowano szereg działaczy PPS. Strajk trwał do 29 grudnia, po czym został odwołany.

W 1906 r. organizacja grodzieńska PPS była mocno osłabiona. Część działaczy musiała opuścić Grodno z obawy przed aresztowaniem, część – na rozkaz wyższych władz partyjnych – wyjechała do Brześcia, Wilna i Białegostoku. Niesprzyjającą okolicznością było także przeniesienie do Warszawy introligatorskiej fabryki Charyna, gdzie PPS miała silną pozycję. W poszukiwaniu broni kozacy zdewastowali fabrykę maszyn gilzowych, będącą kolebką wpływów PPS. Każdego robotnika osobiście rewidowali i kazali wychodzić pojedynczo, przy czym kozacy ustawieni w dwa szeregi chłostali wychodzących nahajkami.

W tym ciężkim okresie przyjęto nową formę pracy organizacyjnej – były to konferencje przedstawicieli różnych fabryk i fachów. PPS nadal prężnie oddziaływała na leżące dookoła Grodna wsie i okolice. Szuszkiewicz pisał:

„Robota na wsi szła raźno. Przodowała jak i przedtem część powiatu augustowskiego między Grodnem, Sopoćkiniami a Lipskiem. W tym czasie do Grodna nadchodziły ogromne transporty „Gazety Ludowej”, organu PPS dla wsi, z miasta wszystko to szło na prowincję… w agitowaniu i propagowaniu programu PPS stronę reform społecznych trzeba było pomijać, a wzniecać, utrwalać, rozszerzać hasło niepodległości… wystawiać żądania polskich szkół, polskiego języka w urzędach gminnych, nigdy nie zapominając okrzyków: Precz z caratem!… Włościan należało nieraz hamować, chcieliby od razu wszystko. Odbywały się także wielkie zebrania gromadzkie i gminne; wszędzie uchwalano usunięcie języka rosyjskiego z urzędów, żądano szkół polskich. Gubernator suwalski Wataci przyjeżdżał osobiście do tych odległych gmin, zwoływał włościan „na schód” i sam do nich przemawiał; usiłował im wmówić, że nie są Polakami, lecz Białorusinami; głównym jego argumentem był język ludu: „wszak między sobą rozmawiacie po białorusku”, włościanie na to: „A pan w domu z rodziną rozmawia po francusku, to czy pan Francuz?”.

Na ulicy Grodna... Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Na ulicy Grodna… Fot. z archiwum Feliksa Woroszylskiego

Po prężnej działalności PPS w latach 1904-1906 ruch niepodległościowy przed I wojną światową osłabł. Praca ożywiała się tylko wtedy, gdy z wyższych uczelni przyjeżdżali na ferie i wakacje studenci. Jednak nadzieje pokładane w rewolucji rosyjskiej zawiodły. W dużej mierze na kształtowanie uczuć patriotycznych mieszkańców Grodna miała wpływ Eliza Orzeszkowa, której władze rosyjskie nakazały przymusowy pobyt w mieście. W domku pisarki gromadzono i czytano polskie książki, prowadzono rozmowy i dyskusje o literaturze i sztuce. Tu odbywały się wykłady i spotkania artystów i pisarzy.

W latach 1907-1909 towarzystwo „Muza” i Towarzystwo Opieki nad Dziećmi przygotowywały imprezy artystyczne. W Grodnie działało też Towarzystwo Dobroczynności założone przez pisarkę. Młodzież gimnazjalna zakładała tajne kółka samokształceniowe. Od 1910 r. zaczęły do młodzieży docierać idee przygotowania wojskowego. Wyłoniła się grupa, która pod kierownictwem Jerzego Krzywca zawiązała wojskową organizację uczniowską w Grodnie. Jej hasłem było: „Wolna, równa, niepodległa”. W 1912 r. zostaje założony Związek Walki Czynnej. Ukształtowani na tych wartościach niepodległościowych działacze i młodzież zasilili w przyszłości szeregi Legionów Polskich i Polskiej Organizacji Wojskowej.

Józef Porzecki

Post Działalność niepodległościowa PPS w Grodnie pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Zachodnia Białoruś we wspomnieniach

$
0
0

„Nie idealizujemy Piłsudskiego i jego polityki wobec mniejszości narodowych w Polsce. Ale Sowietyzacja Zachodniej Białorusi, która rozpoczęła się po 1939 roku, przyniosła regionowi i jego mieszkańcom znacznie większe szkody” – pisze Igor Milelnikau w gazecie Nowy Czas.

W artykule zatytułowanym „Nieszablonowe wspomnienia Zachodniej Białorusi”, autor przytacza wspomnienia Marii Josifowny, mieszkanki wsi Dziageli położonej w powiecie Miadzioł, która swoje najmłodsze lata przeżyła w „pańskiej Polsce”.

Kobieta decydując się na wspomnienia zastrzegła sobie anonimowość.

„Oj dziecko, nazwiska mojego tylko nie podawaj, nie chcę. A to jeszcze coś nie tak powiem”- przezornie upomina się staruszka, jakby powróciły lęki z przeszłości.

Urodziła się w rodzinie białoruskiego chłopa. Żyli niezbyt dostatnio, ale jak powiada, – z wyciągniętą ręka nie chodziliśmy. Gospodarstwo rodziców posiadało 4 ha gruntów, była krowa, świnia, sad i ogród warzywny. W wyniku odniesionych ran, ojciec został inwalidą, a matka otrzymywał od państwa polskiego rentę.

Maria rozpoczęła naukę w „siedmiolatce”. Szkoła wybudowana w 1930 roku znajdowała się w wiosce Słoboda. We wspomnieniach kobiety, jawi się jako przestronny, jasny, piękny budynek. Uczyło się w nim 250 dzieci, Polacy i Białorusini. Nauczycieli było niewielu, ale za to byli profesjonalni.

Kobieta wspomina, że siedziała w ławce z synem polskiego policjanta, z którym nawiązała świetne relacje. Dzieci rozmawiały ze sobą po polsku, lub po „tutejszemu”, czyli po białorusku. I wszyscy się doskonale rozumieli.

„Dziś często krytykują Polaków i pańskie czasy, a ja powiem tak: Jeśli rodzina była biedna lub potrzebująca, to polska władza pomagała na tyle, aby rodzice mogli wykarmić każde dziecko. U nas w rodzinie było troje dzieci, mama otrzymywała pomoc materialną na jedzenie dla każdego z nas. Tak to było” – mówi Maria Josifowna.

Kobieta wspomina jak miejscowi chłopi, Polacy i Białorusini pracowali u „pana”, który za pracę płacił. Kiedy agronom przyjeżdżał do wsi przed żniwami, ludzie chętnie najmowali się do pracy w polu wiedząc, że „pan” i zapłaci i nakarmi solidnie. Niektórzy wyjeżdżali do pracy na Łotwe lub do Estonii, bo były to czasy, kiedy można było swobodnie podróżować. Przypominam sobie, – mówi staruszka, – że w tym czasie chłopi na Białorusi żyli za „żelazną kurtyną”.

We wsi była kościół i cerkiew. Polskie władze nie nękały prawosławnych. Katolickiego księdza i popa prawosławnego często można było zobaczyć, gdy szli razem ulicą. Białoruskich, prawosławnych uczniów prowadzała do cerkwi nauczycielka – katoliczka. Co tydzień do szkoły przyjeżdżał „batiuszka” na lekcje religii. Jeśli przypadało jakieś święto prawosławne, dzieciom białoruskim pozwalano nie przychodzić tego dnia do szkoły. Bo jak można było pracować w święto?

W zachodniobiałoruskich województwach II Rzeczpospolitej rozpowszechniony był system chutorowy. Przyjeżdżał komornik i wyznaczał ziemię. I tak, każde gospodarstwo otrzymywało swój pas ziemi. Wielu przenosiło swoje zagrody jak najbliżej swojej działki.

Wójtem gminy Miadzioł był Alfred Wojciechowski. „Pamiętam, że zawsze podwoził nas do szkoły swoją bryczką. Idziemy drogą, a tu wójt z furmanem jedzie. Brał wszystkie dzieci, jakie były na drodze, i pełną furmankę wiózł do szkoły” .

W urzędzie gminy był jedyny telefon na cały powiat. Dzieci szkolne były prowadzane na wycieczki, a sekretarz, pan Moczulski, pozwalał nawet posłuchać tego niesamowitego aparatu. A potem częstowano nas kawą i bułeczkami” – opowiada staruszka.

Niedaleko wsi, w której mieszkała Maria Josifowna, znajdował się folwark Kowalki, należący do generała brygady Wojska Polskiego Władysława Bortnowskiego. Jesienią 1938 roku, dowodził on operacją przyłączenia Zaolzia do Polski. Akcja ta przyniosła mu tak znaczną popularność, że po wyborach prezydenckich planowanych na rok 1940 miał zastąpić marszałka Śmigłego na stanowisku naczelnego wodza (marszałek miał zostać prezydentem).

„Pamiętam jak generał przylatywał samolotem wojskowym. W folwarku było duże zamieszanie, wszyscy biegali, krzątali się. Często przyjeżdżała też jego żona. Lubiła jeździć po okolicy rowerem” – wspomina starsza kobieta.

gen. Władysław Bortnowski

17 września 1939, Maria razem z innymi dziećmi jak zwykle poszła do szkoły. I nagle zobaczyła żołnierzy. Ich mundury były inne od tych, w których chodzili Polacy, a na czapkach były duże czerwone gwiazdy. „Dzieci, a gdzie tu właściciele mieszkają? Pokażcie nam” – zapytał jednego z uczniów żołnierz. „A my nawet takiego słowa nie znaliśmy – „właściciele”. Nie rozumieliśmy, czego ci ludzie d nas chcą – mówi kobieta.

Po przybyciu do szkoły, dzieci zobaczyły płaczącą nauczycielkę. Jej męża, dyrektora zabrali żołnierze. Na oczach przerażonych dzieci, ci sami sołdaci, którzy szukali „właścicieli”, wyprowadzili na bagnetach karabinów ze szkoły pozostałych nauczycieli, i poprowadzili drogą w nieznanym kierunku. Z aresztowanymi nauczycielami poszła też żona dyrektora. Tuż przed wybuchem wojny kobieta urodziła dziecko. Wójt też został aresztowany. W pewnym sensie Alfredowi Wojciechowskiemu dopisało szczęście, bo został wywieziony do Kazachstanu, a w 1941 roku po podpisaniu układu Sikorski – Majski, były wójt miadzielski wstąpił do armii Andersa i walczył z Niemcami na Zachodzie. Po wojnie mężczyzna wrócił do Polski.

NKWD aresztowało i miejscowego leśniczego. Za co? Bo był przedstawicielem pionu władzy. Cała rodzina mężczyzny w 1940 została zesłana na Syberię.

„ Jeśli ktoś był zamożny, miał trochę więcej niż inni, natychmiast stawał się wrogiem” – mówi pani Maria. Jeszcze wczoraj, spokojna wieś, nagle został podzielona na „”swoich” i „cudzych”. Radzieccy towarzysze układali listy „wrogów ludu”. Często przy sporządzaniu takich dokumentów, pozbawieni skrupułów ludzie, kierowali się banalnym uczuciem zazdrości wobec bardziej zaradnego czy pracowitszego sąsiada.

Ludzie byli zmuszani do opuszczania chutorów. „Mieliśmy niewiele ziemi, ale to była nasza ziemia. A potem nagle stała się wspólna dla wszystkich. I wszystkim ziemię odebrali. Tak oto pamiętam tamte trudne lata” – kończy swojąopowieść Maria Josifowna.

Byłoby dobrze, aby te wspomnienia przeczytali ci, którzy ciągle żyją sowieckimi iluzjami o „panach bezlitośnie wykorzystujących białoruskich chłopów” i pokojowym charakterze „ wyzwoleńczego marszu Armii Czerwonej na Zachodniej Białorusi”.

Kresy24.pl za Nowy Czas/postawyiokolice.blogspot.com

Post Zachodnia Białoruś we wspomnieniach pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Tragiczny rok 1944 (część 1)

$
0
0
Brygada "Szczerbca" Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej

Brygada „Szczerbca” Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej

Nastąpił rok 1944, który okazał się dla mieszkańców Kiemieliszek tragicznym i krwawym. Wszelkie nadzieje na powrót przedwojennego życia upadły, choć jeszcze w styczniu wydawało się, że Polska tu wróci, bo już na początku 1944 roku pojawili się i w tych stronach partyzanci polscy.

31 stycznia 1944 roku 5. Brygada Armii Krajowej „Łupaszki” stoczyła bitwę z Niemcami pod wsią Worziany, około 8 km od Kiemielizek. W pobliżu Worzian położone były dość liczne zaścianki, m. in. Rojściszki i Sosnówka. Były partyzant, uczestnik tej bitwy, Rymsza, pochodzący ze Świra opowiada:

„W Sosnówce kwaterowałem z plutonem, po wykonaniu zadania i przyprowadzeniu majora „Węgielnego” do Worzian. Na noc „Węgielny” pozostał razem z „Łupaszką” na kwaterze u gospodarza Klimowicza. 31 stycznia u gospodarza Michała Tubisa zebrali się wszyscy dowódcy. Major „Węgielny” prowadził odprawę. Po zakończeniu odprawy „Łupaszko” zaprosił wszystkich na wspólny obiad. Zanim przystąpili do obiadu, usłyszeli pojedyncze strzały”.

Okazało się, że do Worzian wjeżdżał oddział niemiecki. I wtedy rozegrała się słynna bitwa pod Worzianami. Walka trwała kilka godzin. W bitwie tej zginęło 37 niemieckich żołnierzy, rannych było, jak wspomina Rymsza, 155 żołnierzy. Ranny został też komendant „Łupaszko” oraz 8 partyzantów, zginęło 18 AK-owców. Bitwa pod Worzianami szerokim echem odbiła się w okolicy. Już na drugi dzień wszyscy w Kiemieliszkach opowiadali o tym, co się działo w Worzianach, a później, kiedy w środę worziańscy chłopi przyjechali na targ, to w kuchni Makiewicza przy szklance samogonu opowieść o tym boju snuł Gruby Tubis, ze szczegółami opowiadał ojczymowi o bohaterstwie partyzantów.

– Wiesz Wąsaty, jak nasze chłopcy bili szkopów… To ja z Rojściszków widziawszy jak oni sznurem na Niemiaszków szli, a na przedzie ichni Łupaszka z pistaletam w ręce, tylko „hura, chłopcy!” – krzyczał i leciał jak wilk na swoja ofiara. Oj, dali oni w dupa tym Niemcom, oj, dali! Wiele było wspomnień o tej bitwie pod Worzianami z oddziałem niemieckiego wojska. W Kiemieliszkach aż do Wielkanocy ludzie opowiadali o zwycięstwie partyzantów polskich nad oddziałem niemieckim i o bohaterstwie „Łupaszki”.

Wieś Worziany, gdzie odbyła się bitwa Armii Krajowej z Niemcami

Wieś Worziany, gdzie odbyła się bitwa Armii Krajowej z Niemcami

Bohaterska śmierć pierwszego partyzanta – Antoniego Burzyńskiego „Kmicica” i bohaterstwo Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” oraz czyny innych AK-owców już w 1944 r. działały na wyobraźnię młodzieży kiemieliskiej. Mężczyźni urodzeni w latach 1920-1926, a wychowani w okresie do 1939 roku, byli wielce patriotyczni. Wszyscy oni – że wymienię Gerarda Rakowskiego, Wierzbickiego, Janka Fiedorowicza, Ślipików z Dawciun, Rudzińskich z Pren – należeli do Armii Krajowej. Jeśli nie byli w oddziale, to zostali zaprzysiężeni i działali w konspiracji.

Większość z tej młodzieży należała do Związku Strzeleckiego, który po I wojnie światowej nawiązywał do tradycji Związku Strzeleckiego z lat 1910-1914. Zrzeszał pozaszkolną, przedpoborową młodzież, głównie wiejską i rzemieślniczą. Prowadził działalność w zakresie wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego. Podlegał Ministerstwu Spraw Wojskowych. Należał do Polskich Związków Sportowych i był ściśle związany z obozem Józefa Piłsudskiego. Terytorialna struktura organizacyjna Związku Strzeleckiego odpowiadała wojskowo-administracyjnemu podziałowi państwa.

Działania żołnierzy Armii Krajowej były w tym czasie, na początku 1944 roku, dość aktywne, zwłaszcza w okolicy Kiemieliszek. To tu rozpoczęła swoją działalność późniejsza 36. Brygada „Żejmiana”. W siatce 36. Brygady byli też chłopcy z Kiemieliszek i okolic. Dowódcą tej Brygady był por. Witold Kiewlicz „Wujek”. Od marca 1944 roku na terenie dawnego powiatu święciańskiego, w okolicach Kiemieliszek oraz wileńsko-trockiego (dziś rejon ostrowiecki na Białorusi i rejon święciański na Litwie) działała też 4. Brygada AK „Narocz” porucznika Longina Wojciechowskiego „Ronina”. 28 kwietnia 1944 r. Brygada „Narocz” wspólnie z 5. Brygadą „Łupaszki” pod Bołoszą koło Kiemieliszek rozbiła niemiecko-litewski oddział rekwizycyjny. Partyzanci odebrali zarekwirowane krowy i cielęta i przekazali je chłopom.

Groby żołnierzy Armii Krajowej w Worzianach

Groby żołnierzy Armii Krajowej w Worzianach

Wspominam te oddziały partyzanckie AK dlatego, że w okresie od lutego do początku lipca 1944 roku przechodziły one często obok Kiemieliszek lub nawet w pewnym okresie przebywały w miasteczku. Dla młodzieży i nawet podrostków 12-14–letnich były one przykładem patriotyzmu polskiego i namiastką wolności. Podczas postojów tych AK-owców w Kiemieliszkach przynosiłem i ja dla nich mleko, a nawet kiełbasę i kawałki słoniny. Podziwialiśmy ich odwagę, słuchaliśmy opowieści o stoczonych walkach z Niemcami, sowieckimi partyzantami i policjantami litewskimi z poszczególnych garnizonów. Partyzanci z tych oddziałów, jako walczący o Polskę na tych terenach, pozostawali na długo wzorem trwania w polskości.

Luty 1944 w Kiemieliszkach minął spokojnie, zima w tym roku nie była surowa… Na zapusty, jak co roku, starsi chłopcy zaprzęgali konie do sanek i jeżdżono po polach na „len”, a wieczorem w Domu Parafialnym zabawa taneczna trwała do północy, bowiem po godzinie 24. zaczynał się Popielec i Wielki Post. Zimą chodziłem w starym kożuchu Makiewicza. Uszyto mi samodziałowe spodnie i frencz, byłem zadowolony; z chłopcami chodziłem na narty na wzgórze w Zagoryszkach, jeździłem na samodzielnych łyżwach, które z drewna wykonał majster-klepka Tońko Mich…

Nadal się z nim przyjaźniłem, wypożyczałem książki z ich bogatego księgozbioru. Z początku wieczorami czytałem je, jak już wspomniałem, przy „kopciałce”, a nawet przy płonącym łuczywie, które z sosnowych polan szczepał Makiewicz i wiązał je w pęczki. Ale na początku 1944 roku w Kiemieliszkach pojawił się karbid, czyli acetylenek wapnia i lampy karbidówki, tj. typ lampy gazowej, w której jako paliwa używano acetylenu. Takie lampy karbidówki były w czasie okupacji rozpowszechnione w Polsce i dotarły też do Kiemieliszek. W mieszkaniach, ze względu na wydzielany zapach, używane były jednak niechętnie.

Wyjątek stanowił okres kiedy nie było elektryczności i innych źródeł światła (lub np. pieniędzy na drogie świece), wówczas powszechne były karbidówki wykonane domowym sposobem. Składały się z dwóch metalowych zbiorników umieszczonych jeden nad drugim. W dolnym był karbid, w górnym woda. Ze zbiornika z karbidem wychodziła rurka zakończona palnikiem. W zbiorniku wodnym w dnie był mały otworek, przez który woda powoli kapała na karbid. To urządzenie samoczynnie utrzymywało stałe ciśnienie acetylenu w lampie. Jeśli ciśnienie gazu w zbiorniku z karbidem nadmiernie wzrastało, woda nie mogła własnym ciężarem pokonać tego ciśnienia i przestawała kapać na karbid. Przestawał wydzielać się acetylen. Kiedy ciśnienie acetylenu spadło, woda znów zaczynała spływać do dolnego zbiornika. Lampki te przestały być używane w Kiemieliszkach po wojnie z braku karbidu.

W tym czasie coraz więcej słyszeliśmy o działaniach partyzantów polskich. W okolicach Kiemieliszek, jak wspomniałem, działała 36. Brygada „Żejmiana” por. Witolda Kiewlicza „Wujka” i 4. Brygada „Narocz” por. Longina Wojciechowskiego „Ronina”. Kiemieliski garnizon litewski nadal istniał, chociaż humory policjantów się pogorszyły: noce spędzali w bunkrze zbudowanym w pobliżu budynku dawnej gminy, obecnej ich siedziby, lękając się prawdopodobnie napaści partyzantów polskich albo sowieckich, bowiem partyzanci ppłk. Fiodora Markowa, byłego nauczyciela ze Święcian, byli coraz odważniejsi, zapuszczali się w tzw. rajdy daleko poza okręg Miadzioła: pod Świr i dalej ku granicy z Litwą.

Krzyż przydrożny w Worzianach

Krzyż przydrożny w Worzianach

 

I oto 1 marca 1944 r. w nocy obudziła nas strzelanina, wszyscy troje położyliśmy się na podłodze .Za chwilę usłyszeliśmy stukanie do drzwi i okrzyk po rosyjsku:

- Atkrywaj! Atkrywaj, tak twoju mat’!

Ojczym Makiewicz otworzył drzwi. Weszło trzech uzbrojonych bandytów, doszła do nich młoda kobieta, także z automatem.

- Łożiś wsie! – rozkazał jeden z nich.

Położyliśmy się na podłogę w sypialni koło ścianki, a oni plądrowali mieszkanie, z komody wyciągnęli pościel, prześcieradła i poszewki, zabrali nawet mamy sukienki. Następnie weszli do sypialni, kazali wstać i rewidowali Makiewicza i mnie, nic nie znaleźli, jeden z nich rewidował Mamę – wymacał złoty zegarek ojca, który miała w węzełku za pazuchą i woreczek z kilkoma złotymi rublami „na czarną godzinę”. Bandyta sowiecki zabrał ten zegarek i złote monety. Zabrali wszystko, co im się podobało i przed wyjściem jeden z nich krzykął:

- Mołczi, starik! A to rieszu, pokonczu z toboj! – i wyszli.

A strzały nadal było słychać. Ze strachu leżeliśmy ponad godzinę, dopiero jak strzały ustały, Makiewicz wyjrzał na dwór. Już nikogo nie było, słyszał tylko turkot kół po ulicy Gwoździkiańskiej. Natomiast Antoni Rakowski, który też był świadkiem bandyckiego napadu partyzantów sowieckich na mieszkańców Kiemieliszek, tak wspominał to zdarzenie:

„Usłyszeliśmy wrzask na podwórzu, krzyki w języku rosyjskim, wreszcie głośne stukanie do drzwi. Mamusia otworzyła drzwi, a ten Ruski dalej wrzeszczy i woła:

- Dawaj spiczki!

Mama podała zapałki, partyzant zapalił świecę i zaczął w domu wszystko przewracać, czegoś szukał. Drugi zwrócił się do mnie:

- Zapriagaj łoszad’!

Ja mu mówię, że klacz jest źrebna, a drugi koń to jeszcze źrebak. Ale ten Ruski dalej wrzeszczy:

- Dawaj kluczi!

Zrozumiałem, że on sam zadecyduje, co dalej. Ale w tej chwili weszli trzej mężczyźni w kożuchach i kobieta, również w kożuchu. Rozkazali tym dwóm wyjść, widocznie byli to jacyś „komandiry”. Nowi usiedli do stołu i zaczęli pytać mamę o policję w bunkrach, ilu ich tam jest. Mamusia odrzekła, że nie wie, bo tymi sprawami nie interesuje się. Zawołali więc mnie, miałem już 16 lat i byłem dość wysoki. Ja powiedziałem, co wiedziałem, więc kazali zamknąć drzwi i nikogo nie wpuszczać. Jakoś potem nikt już do nas nie zapukał, udało się uratować konie.

Ale partyzanci Fiodora Markowa spenetrowali całe miasteczko. Walka z policją litewską trwała cztery godziny. Wywieziono z Kiemieliszek wiele różnych rzeczy, Ruscy grabili, co się dało. Dopiero nad ranem partyzanci sowieccy wycofali się z miasteczka. Nasi ludzie czekali do rana. Dopiero jak zaczęło świtać, wszyscy wylegli na ulice. Ludzie zbierali się koło budynku dawnej gminy, gdzie były bunkry policjantów, oni też wyszli z bunkru, ale wszyscy byli bardzo wystraszeni. Jeden z policjantów był ranny: gdy wstawał z łóżka, to szkło wybitego okna rozcięło mu twarz.

Rosjanie mówili, że trzech policjantów zabito, a pięciu było rannych. Myśmy jednak tego nie stwierdzili. Litewscy policjanci wiedzieli, że napadną na nich białoruscy partyzanci, więc się przygotowali do walki. Mówiono, że Litwinów uprzedzili polscy partyzanci. W przeddzień wieczorem, kiedy około godziny 19-tej szedłem do domu, policjanci radzili, abym jak najszybciej oddalił się od ich posterunku. Rosyjskim partyzantom nie chodziło jednak o zdobycie posterunku, lecz o ograbienie ludności. Oni wiedzieli, że z okolicznych wsi ludzie wywieźli swój dobytek do Kiemieliszek bo tutaj stacjonowali policjanci i mało liczebne bandy bały się wchodzić do miasteczka.

Partyzanci sowieccy, gdy weszli do Kiemieliszek, wszystko rabowali, nic nie pozostawili. Dosłownie ograbili wszystkich. Brali rzeczy osobiste, bieliznę, garnki, żywność – wszystko, co było pod ręką. Ludzie niczego nie ukryli, bo byli pewni, że banda sowiecka do miasteczka nie wejdzie. Z naszego domu szczęśliwie nic nie wzięli, bo bandytów wypędzili „politrucy”, którzy weszli pytać o drogę do centrum miasteczka. Ale stryjowi zabrali konia z zaprzęgiem, odzież i mięso. W ogóle bandyci sowieccy zrabowali całe miasteczko”.

Inaczej napad sowieckich partyzantów na Kiemieliszki opisał prof. Adam Maldzis w książce „Astrawiecczyna, kraj darahi” (Narys. Mińsk 1977, s. 31):

„Od dwudziestego lutego do czwartego marca 1944 roku kilka oddziałów brygady (Fiodora Markowa – M.J.) wykonało rajd w stronę Wilna. Ich szlak wiódł przez Supronięty, Żukojnie, Kiemieliszki, Bystrzycę. Podczas tego rajdu partyzanci wykonali sześć walk. W nocy z 1 na 2 marca połączone siły trzech oddziałów szturmowały garnizon litewski w Kiemieliszkach. Zachowały się raporty o tej operacji i nawet mapa działań bojowych, narysowana odręcznie przez jednego z partyzantów. Z tej mapy widać, że atak na Kiemieliszki zaplanowano z trzech stron: z północy od wioski Wierdzieliszki (wieś Wierdzieliszki leżała na zachód od Kiemieliszek – M.J.), z zachodu – od wsi Chmielany i południowego zachodu – od Zagoryszek.

Pozostawiwszy zasadzki na drogach Michaliszki-Kiemieliszki i Karkoliszki-Kiemieliszki (powinno być: Karkożyszki-Kiemieliszki – M.J.), partyzanci podeszli do miasteczka i rozpoczęli atak. Walka trwała trzy godziny. Jak napisano w raporcie, oddziały sowieckie szturmem opanowały południowo-zachodnią część linii oporu przeciwnika, zdobyli dwa bunkry i otoczyli koszary. Ale zniszczyć przeciwnika w koszarach nie udało się. Podczas operacji zostało zabitych dziesięciu wrogów a rannych było siedmiu, spalono budynek gminy, sklep, nadleśnictwo i mleczarnię. Zdobyto trofea: jeden ręczny karabin maszynowy (erkaem) i trzy karabiny”.

Tyle napisał profesor Adam Maldzis o napadzie sowieckich partyzantów 1 marca na Kiemieliszki. Kiedy po ukazaniu się tej książki drukiem i przeczytaniu tych bredni powiedziałem autorowi, że w jego relacji nie ma krzty prawdy, to mi odpowiedział, że spisał to wszystko z zachowanych meldunków partyzanckich, które przechowywane są w archiwach mińskich. Przytoczona relacja A. Maldzisa w każdym calu mija się z prawdą. Koszar (kazarmy) w Kiemieliszkach w ogóle nie było, kilkunastu policjantów litewskich kwaterowało w dawnym budynku gminy, obok tego budynku były dwa bunkry. Nikt z policjantów nie został zabity, jeden był ranny w twarz szkłem wybitej szyby, nie spalono żadnego budynku.

Gmina mieściła się w domu Żyda Bromberga i znajdował się on naprzeciwko chaty Makiewicza, leśnictwo mieściło się w budynku obok chaty Romaszowej, później umieszczono tam biuro sielsowietu. Dobrze pamiętam, że nic nikomu się nie stało. A ten rzekomy „rajd brygady” to był po prostu rajd bandycki. Ograbili oni wówczas mieszkańców Kiemieliszek i uciekli jeszcze przed świtem w kierunku Michaliszek. I nawet w raportach bojowych wyszło kłamstwo sowieckie.

Po tym napadzie sowietów na Kiemieliszki zmienił się stosunek ludności do Litwinów. Zaczęliśmy siebie wzajemnie szanować. Ale sytuacja ta trwała niezbyt długo bo w maju polscy partyzanci poprosili Litwinów by opuścili miasteczko, co oni chętnie zrobili: pewnej nocy wyjechali wszyscy do Podbrodzia. Warto tu przytoczyć jeszcze jedną opowieść Adama Maldzisa dotyczącą Kiemieliszek. Na stronach 31-33 książki „Astrawiecczyna, kraj darahi” Maldzis pisze:

„Jonas Vildžiunas, znany w ruchu partyzanckim jako Iwan Iwanowicz, w książce „Kova be atvangos” („Walka bez wytchnienia”, 1971) napisał, że przez Kiemieliszki przechodziły grupy zwiadowców pod dowództwem Viliucisa z obozów partyzanckich znad Miadzioła do Wilna. Do oddziału partyzanckiego im. K. Woroszyłowa (pod dowództwem F. Markowa – M.J.) przybyła młoda litewska partyzantka Sofia Gorodzieckytė, była córką adwokata, znała kilka języków, więc u Markowa została tłumaczką. Później postanowiono wykorzystać ją dla wywiadu i wysłać do Kowna. Do Wilna odprowadzała ją grupa Viliucisa.

I oto pewnego dnia w lutym 1944 roku zwiadowcy w okolicy Kiemieliszek postanowili odpocząć. Miejscowi chłopi powiedzieli Viliucisowi, że chce z nim spotkać się lejtnant litewskiej samoobrony z garnizonu kiemieliskiego. Viliucis znał tego lejtnanta, bo ten kilkakrotnie przekazywał partyzantom ważne informacje. Po kilku godzinach spotkanie się odbyło. Po przybyciu na wyznaczone miejsce z kilkoma policjantami lejtnant powiedział, że garnizon kiemieliski nie chce już służyć okupantom niemieckim. Ale Litwini boją się, że Niemcy uznają ich za dezerterów i wywiozą do Niemiec ich rodziny. I lejtnant zaproponował, żeby partyzanci sowieccy zainscenizowali napad na garnizon w Kiemieliszkach i „rozbroili” policjantów. Broń w nocy zostanie złożona w wyznaczonym miejscu, a więc partyzantom nic się nie stanie.

Viliucis przyjął propozycję Litwina. I około godziny jedenastej w nocy grupa partyzantów weszła do Kiemieliszek. Wstąpili do wyznaczonego domu i tam czekali na lejtnanta. Nagle na dworze usłyszeli polską mowę. Litewski lejtnant chciał przestrzec partyzantów, coś krzyknął – i rozległy się strzały. Partyzanci zrozumieli, że trafili w zasadzkę i chcieli uciec. Ale było za późno. Viliucisa i Gorodzieckytė na progu domu polscy nacjonaliści powalili na ziemię, powiązali ich i nazajutrz rozstrzelali.

Co się właściwie stało w Kiemieliszkach? Swirin, dowódca oddziału, dowiedział się o tym zdarzeniu na drugi dzień i pomyślał, że litewski lejtnant był prowokatorem. Ale później wyjaśniło się, że sprawa była dość skomplikowana. Po spotkaniu z Viliucisem, wracając do Kiemieliszek, lejtnant z kilkoma policjantami natknął się na patrol polskich nacjonalistów, którzy rozbroili Litwinów. Jeden z policjantów powiedział AK-owcom dokąd i po co chodzili. Na to Polacy powiedzieli: „Po co was mają rozbrajać czerwoni? My was rozbroimy! AK-owcy dowiedzieli się, gdzie w Kiemieliszkach ma się odbyć spotkanie partyzantów sowieckich z lejtnantem i postanowili ich schwytać i zabić”.

Ta opowieść Vildžiunasa, przekazana przez Adama Maldzisa, jest oczywiście wymysłem autora, bo ani we wspomnieniach Antoniego Rakowskiego, ani we wspomnieniach AK-owców z brygad „Żejmiana” i „Narocz” nie występuje to zdarzenie, zmyślone prawdopodobnie przez tegoż Vildžiunasa, sowieckiego szpiega i członka NKWD, który podobno był sprawcą śmierci polskiego dowódcy partyzanckiego „Kmicica” – Antoniego Burzyńskiego.

Brygada "Szczerbca" Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej

Brygada „Szczerbca” Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej

Warto tu wyjaśnić, kim był ten człowiek. Jonas Vildžiūnas, pseudonimy „Iwan Iwanowicz”, „Diadia Wania”, urodził się 29.09.1907 roku we wsi Pieniony rejonu oniksztyńskiego (Anykščiai), działacz komunistyczny, funkcjonariusz NKWD. Od 1928 r. członek Komunistycznej Partii Litwy, w latach 1933-1934 uczył się w Międzynarodowej Szkole Leninowskiej w Moskwie, w latach 1935-1936 był instruktorem KC Komunistycznej Partii Litwy w północnej Litwie, około 5 lat był więziony przez władze litewskie; w latach 1940-1941 przebywał w Moskwie; w 1942 został zrzucony na tyły frontu jako dowódca oddziału specjalnego NKWD do brygady Fiodora Markowa.

W 1943 r. kierował śledztwem i egzekucjami „Kmicica” – Antoniego Burzyńskiego i około 50 jego żołnierzy. Przypuszcza się, że to on zamordował Burzyńskiego. Po zajęciu Litwy przez ZSRR był wysokim funkcjonariuszem NKWD w Poniewieżu. W latach 1944-1947 był wysokim funkcjonariuszem NKWD w Wilnie, potem ministrem aprowizacji Litewskiej SRR, zmarł 01.11.1989 w Wilnie.

Ja również nie słyszałem o zdarzeniu w Kiemieliszkach opisanym przez tegoż Vildžiūnasa i przekazanym przez Adama Maldzisa. Nie było w Kiemieliszkach rozstrzelania Viliucisa i Gorodzieckytė. Nikt o tych osobach w Kiemieliszkach nie słyszał.

Prof. Mieczysław Jackiewicz

Post Tragiczny rok 1944 (część 1) pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Tragiczny rok 1944 (część 2)

$
0
0
Żołnierze 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej

Żołnierze 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej

 

Kiemieliszki przechodzą z rąk do rąk

W drugiej połowie kwietnia 1944 roku Kiemieliszki zostały opanowane przez polskich partyzantów. Jak bardzo myśmy się cieszyli! Na krótko mieliśmy prawdziwą Polskę. A Sowietów nie widzieliśmy. Polscy partyzanci byli bardzo grzeczni i kulturalni. Przychodzili często do nas i prosili o jedzenie. Myśmy chętnie ich karmili. Czasami zostawiali nam pokwitowania, które mieliśmy okazywać władzom polskim po wojnie.

W końcu kwietnia, w niedzielę, przybył do Kiemiliszek duży oddział partyzantów, część z nich na koniach. Okazało się, że to „Łupaszko” przybył z swoją 5 Brygadą do miasteczka, bo tu miała się odbyć uroczysta przysięga nowych żołnierzy.

Po Mszy świętej, w której uczestniczyli partyzanci, na plac rynkowy przyszedł ksiądz Wojniusz w komży, ze stułą i krzyżem w dłoni. Komendant ustawił wszystkich żołnierzy w dwuszereg, z boku stanął szwadron konnicy. Młodym żołnierzom, których było około trzydziestu, rozkazał wystąpić z szeregu. Szef sztabu odczytał rotę przysięgi, a każdy żołnierz powtarzał:

- Przysięgam! Tak mi dopomóż Bóg!

Ksiądz Wojniusz podchodził kolejno do każdego żołnierza i podawał do ucałowania krucyfiks. Na zakończenie tej uroczystości żołnierze 5 Brygady Wileńskiej AK odśpiewali swój marsz. Pieśń ta była wówczas popularna, słowa wszyscy zapisywali, a później chłopcy z Kiemieliszek często śpiewali „Marsz 5 Brygady” przy każdej okazji. Ja również zapisałem słowa tej pieśni i kartka zachowała się. Oto jej słowa:

 

Nie formowano nas w koszarach,

Nie zdobił nas żołnierski strój,

Nie spaliśmy na ciepłych narach,

Tylko od razu poszli w bój!

Refren:

My to Kresowiacy, chłopcy Wileniacy,

Idziemy śmiało w bój za Polski

cześć, za honor swój!

Walczymy cały czas, choć mało

nas, choć mało nas.

Lejemy krew, cierpimy rany

I zawsze jest przegrany wróg;

Żodziszki, Bołosz i Worziany

I więcej zwycięstw dał na Bóg!

I w każdym trudzie, w każdej biedzie,

Gdzie trzeba było walczyć nam,

Nasz wódz Łupaszko był na przedzie,

A przed nim wiał czerwony cham.

Sowietów zgnieść i Niemca zgubić

To święty obowiązek nasz,

Spełniamy go z całego serca

Pełnimy tu, na Kresach, straż!

 

Plakat Armii Krajowej

Plakat Armii Krajowej

Po tej uroczystości cały oddział odmaszerował w kierunku Gwoździkian i dalej, zapewne pod Świr. Po tym wydarzeniu AK-owcy często bywali w miasteczku i w okolicznych zaściankach. W końcu kwietnia obył się nawet pogrzeb partyzanta na cmentarzu kiemieliskim.

Jednak Niemcy po przysiędze żołnierzy brygady „Łupaszki” przysłali do Kiemieliszek policjantów litewskich. Antoni Rakowski wspomina te wydarzenia następująco:

„Pewnego dnia pod wieczór w miasteczku na cmentarzu chowano partyzanta, który zastrzelił się podczas czyszczenia broni. Właśnie wróciłem z pogrzebu do domu, a tu wchodzi policjant litewski i pyta mnie, czy są w miasteczku partyzanci. Odpowiedziałem mu, że byli, ale niedawno wyjechali. Policjanta znałem, więc wyszedłem z nim na podwórko i wtedy zobaczyłem, że od strony Michaliszek jedzie kilka furmanek z policjantami. Byli to ci sami, których wcześniej wyprosili z miasteczka polscy partyzanci. A więc znowu powróciła do nas władza niemiecko-litewska.

W tym czasie ciocia Truchanowa, siostra ojca, prowadziła stołówkę. Stołowali się u niej policjanci i inni urzędnicy. Mieszkał też wtedy u niej pan Dziatlik. On lubił obcować z chłopcami mego wieku. Uczył nas rosyjskich piosenek. Fragment jednej z nich zapamiętałem:

Tam polskij gienierał idziot,

On poliakow wiediot…

Chodziło chyba o generała Andersa, który wyprowadził Polaków ze Związku Sowieckiego. Później się dowiedziałem, że pan Dziatlik pracował w polskim wywiadzie. Ciągle nas o coś pytał, a nawet dawał nam niewielkie zadania do wykonania, np. dowiedzieć się ile w miasteczku jest policjantów, jakie mają karabiny, czy mają karabiny maszynowe itp.”

Coraz częściej dochodziły do naszej rodziny słuchy o bitwach partyzantów polskich stoczonych z Niemcami. Słyszeliśmy o bitwie pod Żodziszkami, Worzianami. Policjanci litewscy długo nie gościli w Kiemieliszkach, bo wkrótce otrzymali list od partyzantów z żądaniem opuszczenia miasteczka. Pamiętam był dzień rynkowy (środa), pełno ludzi na targu przed kościołem. Wtedy komendant policji zarządził wyjazd. Policjanci zabrali kilka furmanek i załadowali na wozy swoje rzeczy, a także towar Lietukisu, tj. z litewskiego sklepu. Furmankami ruszyli na Dawciuny, w stronę Podbrodzia.

W tym czasie, jak opowiadał później Jarosiek Emilian, „w pobliżu drogi do Dawciun pojawiła się pięcioosobowa grupa partyzantów. Chłopcy kiemieliscy powiedzieli im, że Litwini wyjeżdżają z miasteczka. Partyzanci szli do swego oddziału, nie mieli zamiaru atakować Litwinów, ale zasiedli koło drogi i postanowili zatrzymać policjantów. Jednego spośród siebie posłali do oddziału po pomoc, tak na wszelki wypadek. Czterej pozostali zaczęli strzelać, chodziło im o zatrzymanie furmanek.

Komendant policji nie chciał wdawać się w awanturę i wysunął białą flagę na znak, że się poddają. Ale dalej jadący podpici policjanci zaczęli strzelać, więc wywiązała się walka. Policjanci szybko się zorientowali, że partyzantów jest niewielu, więc zeskoczyli z wozów i próbowali Polaków otoczyć. Partyzanci wycofali się do lasu, ale wkrótce nadeszła pomoc. Litwini zrozumieli, że mogą przegrać, więc rzucili się do ucieczki pozostawiając furmanki z załadowanymi rzeczami. Partyzanci rozkazali woźnicom, by wrócili z powrotem do Kiemieliszek, oczywiście rzeczy i żywność partyzanci zabrali”.

Od tego dnia Kiemieliszki stały się na jakiś czas stolicą brygad „Łupaszki”, „Ronina” i innych. Dla chłopców 13-16-letnich, takich jak ja, był to zastrzyk polskości. Radość była ogromna, że oto wreszcie mamy znowu Polskę! Pamiętam, że nuciliśmy taką piosenkę. Zresztą śpiewali ją także podpici starsi panowie:

Długo spała Polska święta,

Długo Biały Orzeł spał,

Lecz się zbudził i spamiętał,

Że on kiedyś wolność miał!

Zbiorowa mogiła żołnierzy Armii Krajowej w Nowosadach

Zbiorowa mogiła żołnierzy Armii Krajowej w Nowosadach

Każdy się cieszył, że po tych kilku latach niewoli mógł zaśpiewać we własnym języku. Zapanowała wtedy zgoda i każdy starał się być uprzejmy w stosunku do sąsiada. Nawet dzieci, które często się kłóciły, były wtedy bardzo grzeczne. Jakże było ciekawie: jedna brygada AK z Kiemieliszek wychodziła, druga przychodziła. Na rynku przed kościołem odprawiano msze polowe. Drużyny ćwiczyły na łąkach, to znowu uczono partyzantów maszerować i repetować broń. Wszystko to było i ciekawe i bliskie!

Było to w końcu kwietnia 1944 roku, ja miałem skończonych 13 lat. Dla mnie był to prawdziwy zastrzyk polskości, patriotyzmu. Do końca życia będę pamiętał tamte kwietniowe dni.

Łotysze w Kiemieliszkach

A w czwartą niedzielę kwietnia 1944 r. przyjechali do nas partyzanci i powiedzieli napotkanym mieszkańcom, żeby byli na baczności, bo jeszcze tego dnia przybędą tutaj Niemcy. Tak się też stało. Usłyszeliśmy huk czołgów, które jechały od Podbrodzia. Ale, jak się okazało, nie byli to Niemcy, lecz Łotysze w służbie niemieckiej. Czołgi były niemieckie i one tych Łotyszy eskortowały. Prawdopodobnie byli to żołnierze 25. Łotewskiego Batalionu „Abavas”, umundurowani w uniformy po armii łotewskiej, na lewym rękawie przyszyta flaga narodowa: prostokąt w kolorze czerwonym (karminowym) z białym pasem.

W Kiemieliszkach oddział Łotyszów podzielono na trzy grupy: jedna została w miasteczku, drugą wysłano do Michaliszek, a trzecią – do Wornian. Ludzie myśleli, że Niemcy (niewielka grupa) zabiorą bydło, więc wieczorem krowy nie wróciły z pastwiska, pastuchy pogonili je do lasu. Nazajutrz Łotysze rozlokowali się w szkole i w budynku dawnej gminy, gdzie wcześniej kwaterowali litewscy policjanci. Kilku z nich wyjechało motocyklem do Michaliszek, minęło chyba pół godziny i wrócili, ale byli już tylko w kalesonach.

Za chwilę znowu pojechali motocyklem – dwóch żołnierzy w kalesonach, a oficer w mundurze. Jechali koło naszego domu po ulicy Gwoździkiańskiej, więc wszystko widziałem. Po dwóch godzinach wrócili już w mundurach i z karabinami. Jak się później okazało, Łotysze umówili się z polskimi partyzantami, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Jedni mają robić swoje, a drudzy swoje. Łotysze rozkwaterowali się w dużym gminnym budynku. Codziennie rankiem, dopóki kwaterowali w Kiemieliszkach, ustawiali się w dwuszeregu na dziedzińcu gminy i śpiewali hymn państwowy Łotwy: „Dievs, svētī Latviju!” („Boże, błogosław Łotwę!”).

Po kilku dniach przyjechali do Kiemieliszek Niemcy. Jeździli po okolicznych wsiach i zabierali bydło. Zostawiali ludziom po jednej krowie. Bydło zapędzano do miasteczka. Trwało to około tygodnia. Wreszcie 30 kwietnia postanowiono gnać bydło do Podbrodzia. Sami – mając niewielkie siły – bali się pędzić krowy do stacji, więc wywołali z Wilna pomoc. Gdy oddział Niemców jechał z Podbrodzia, AK-owcy spotkali go pod wsią Bołosza, około 5 km od Kiemieliszek. Doszło do walki.

O tym zdarzeniu opowiedział nam Wiciuk Ślipiko z Dawciun, który przyjechał rowerem do Kiemieliszek i opowiedział jak było. Opowiedział on, że partyzanci zabili około 25 żołnierzy niemieckich, nie wiadomo ile było rannych bo Niemcy tego nie ogłosili. Rozbity oddział faszystów wrócił do Podbrodzia, stamtąd wyjechały czołgi, pod osłoną których przybyły posiłki. Niemcy zabrali zabitych i rannych, zabrali też z Kiemieliszek krowy i świnie, poza tym spalili wieś Dawciuniszki. Bitwa pod Bołoszą trwała około pięciu godzin.

Ludzie w Kiemieliszkach zadawali sobie pytanie: dlaczego Łotysze nie pomogli Niemcom? Nie wiadomo. Nikt nie wiedział, ale w Kiemieliszkach Łotysze pozostali sami, bez Niemców i Litwinów i nawiązali kontakty z AK-owcami – sprzedawali im broń, a od Manieczki i innych mieszkańców kupowali samogon (słowa „bimber” w Kiemieliszkach nie znano) bo wówczas pędzono krzakówkę prawie w każdym domu. Starsi chłopcy – Rakowski, Truchan, Janek Maksimowicz – kupowali od Łotyszów amunicję do karabinów. Za ćwiartkę wódki dawali chłopakom 90 naboi, które potem oni przekazywali partyzantom.

W tym czasie partyzanci często przechodzili obok miasteczka . Łotysze ich widzieli, ale nie strzelali. Rakowski opowiadał, że kiedyś na początku maja 1944 r. Łotysze na furmance wozili skrzynie z amunicją do strzelnicy. Trochę postrzelali i skrzynie zostawiali na miejscu. Po 15 minutach zjawiali się partyzanci i skrzynie z amunicją zabierali. W tym czasie między partyzantami i Łotyszami nie było żadnego konfliktu, podobnie jak z kiemieliską młodzieżą.

Na początku czerwca część żołnierzy łotewskich przeszła wraz z uzbrojeniem do partyzantów. 2 lipca 1944 roku Łotysze opuścili Kiemieliszki, 4 lub 5 lipca 23 Brygada „Żejmiana” rozbroiła grupę około 120 Łotyszy na drodze za Gwoździkianami. Partyzanci puścili ich wolno. Dokąd oni się udali – nigdy się nie dowiedziałem.

Wycieczka do Zułowa

Na początku czerwca 1944 roku w Kiemieliszkach i okolicy było dość spokojnie, żołnierze łotewscy spokojnie mieszkali w miasteczku, pogoda była piękna, więc my chłopcy, Tadek Wachowicz, który później wyjechał do Polski, Jurka Czepułkowski i ja postanowiliśmy pojechać do Zułowa, miejsca urodzenia marszałka Józefa Piłsudskiego. Właściwie inicjatorem wycieczki był Tadek, nauczycielski syn, który z matką w końcu 1943 roku zamieszkał w Kiemieliszkach. Obliczył on, że z naszego miasteczka do Zułowa będzie jakieś 17-18 kilometrów i rowerami możemy tam dojechać w ciągu 2-3 godzin.

Wachowicz rower gdzieś zdobył, Czepułkowski pożyczył od ojca, ja zaś roweru nie miałem, ale bardzo chciałem pojechać do Zułowa. Na rowerze jeździć umiałem, bo jak spod Ryteni i Koreniatów przyjeżdżali chłopcy w niedziele do kościoła lub w środy na rynek, to rowery zostawiali na dziedzińcu Makiewicza i mnie prosili, abym popilnował, przy tym pozwalali mi pojeździć po ulicy na rowerze. I teraz musiałem zdobyć skądś rower. W środę przed niedzielą, kiedy mieliśmy wyjechać do Zułowa, przyjechał na rowerze z Boleś Marcinkiewicz. Powiedziałem Bolesiowi, że chcemy pojechać na wycieczkę do Zułowa, ale nie mam roweru. Zaproponował, że kiedy w niedzielę przyjedzie na mszę do kościoła, zostawi rower, po mszy pójdzie do rodziców, a wieczorem odbierze ode mnie swój pojazd i na noc wróci do Bołoszy. A więc rower miałem obiecany i umówiliśmy się z chłopcami, że wyjedziemy w najbliższą niedzielę.

Lasy nad rzeką Wilią pod Żodziszkami - teren działania Armii Krajowej

Lasy nad rzeką Wilią pod Żodziszkami – teren działania Armii Krajowej

Od rana, jak pamiętam, pogoda była piękna, słoneczna, ciepło. Mama dała na drogę kawałek chleba i kiełbasę, prowiant włożyłem do torby i z tym obrokiem wyjechałem do centrum miasteczka na spotkanie z Tadzikiem i Jurkiem. Oni też mieli torby z jedzeniem. Jechaliśmy przez wsie: Żusiny, Taluszany, Brukaniszki do Strypiszek, gdzie mieszkali staroobrzędowcy, zwani przez miejscowych Polaków Burłakami. Przejechaliśmy obok ich świątyni, molenny i zatrzymaliśmy się przy zagrodzie stojącej obok cerkwi. Pić się chciało, więc weszliśmy na podwórko, z chaty wyszedł chłop z dużą rudą brodą, odziany w kużelne portki i takąż rubachę, opasaną cienkim rzemieniem. Popatrzył na nas spode łba i groźnie zapytał:

– Czewo nado?

– Pić się nam chce, prosimy o kubek wody – odrzekł najodważniejszy z nas Tadzik Wachowicz.

Burłak, bosy, otarł stopą prawej nogi lewą łydkę, podrapał rudą czuprynę i zwrócił się w kierunku drzwi, gdzie stała jego żona i również nam się przyglądała:

– Mat’, a nu daj jamu pahanuju krużku…

Wziął od żony duży miedziany kubek i podał go Tadzikowi, prawą ręką wskazał studnię. Tadek zaczerpnął wiadro zimnej wody i wszyscy troje łapczywie piliśmy zimną studzienną wodę Burłaka. Kiedy napiliśmy się wody, Tadzik podał kubek Burłakowi, ten go wypłukał, z żerdki wziął ścierkę i długo naczynie wycierał… Podziękowaliśmy gospodarzowi i pedałowaliśmy dalej. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego kazał żonie dać nam „pahanuju krużku”?

Gdy zatrzymaliśmy się w lesie przed Zabieliszkami na odpoczynek zapytałem Tadzika, który był najstarszy i więcej wiedział, dlaczego Burłak powiedział tak żonie. Tadeusz wyjaśnił, że staroobrzędowcy uważają, iż katolicy i prawosławni są nieczyści – pahanyje - dlatego nie należy dawać im czystych naczyń, używanych tylko przez starowierców. Obcy musi dostać „nieczysty” - pahanyj – kubek lub „nieczystą” miskę. No cóż, trzeba uszanować wiarę i zwyczaje sąsiadów, którzy obok nas mieszkają – pomyślałem. I pojechaliśmy dalej.

Za Wincentowem przejechaliśmy mostkiem przez rzekę Merę i po około pół kilometra byliśmy już na terenie dawnego majątku Piłsudskich. Piękne są naokoło okolice. Ale sam Zułów nie jest specjalnie ładny. Płasko, piaszczyście, sośniaki bez większego charakteru. Dobra zułowskie stanowiły dość monotonną plamę wśród otaczającego je kolorowego i uroczego krajobrazu. Dalej jest wieś Zułów, oddalona od folwarku o 1,5 km na wschód. Pół kilometra od folwarku przechodzi ocieniona starymi topolami szosa z Wilna przez Podbrodzie do Święcian.

Po zabudowaniach dawnego majątku śladu już nie było, tylko nieco w oddali stała oficyna, zwana przez tutejszych czworakiem. Mieszkali w niej jacyś ludzie. Na wzgórku rósł młody dąbek. Jak się później dowiedziałem, drzewo to osobiście posadził 10 października 1937 roku prezydent Ignacy Mościcki. Podobno w tym miejscu znajdował się pokój, w którym Józef Piłsudski 5 grudnia 1867 roku przyszedł na świat.

Bliżej szosy, obok drogi wiodącej do Wincentowa, na niewielkim piaszczystym pagórku, wśród sosen stał wtedy drewniany budynek w kształcie dworku, z gankiem, nakryty wysokim dachem. Podobno w tym budynku miało być muzeum Marszałka. Nie pamiętam, czy był on wtedy pusty, czy ktoś tam mieszkał. Przy tym dębczaku posililiśmy się, zjedliśmy nasze zapasy i tym razem po wodę do czworaku pobiegł Jurka Czepułkowski. Napiliśmy się wody, Jurka oddał dzbanek, w którym przyniósł wodę i pojechaliśmy z powrotem do Kiemieliszek.

Dąb w Zułowie posadzony w 1937 r. przez Prezydenta Ignacego Mościckiego na cześć Józefa Piłsudskiego

Dąb w Zułowie posadzony w 1937 r. przez Prezydenta Ignacego Mościckiego na cześć Józefa Piłsudskiego

Powrotna droga była jakby krótsza, jechaliśmy prędko, bo po niecałych dwóch godzinach byliśmy w domu. Tę wycieczkę do Zułowa zapamiętałem na całe życie, była dla mnie wielkim przeżyciem… Po wielu latach bywałem w Zułowie dość często, ale to już nie były takie wrażenia, jak wówczas, kiedy miałem 13 lat.

Od 2 lipca 1944 roku w Kiemieliszkach nie było władzy. Pamiętam, że 4 lipca przez Kiemieliszki przejechał obóz uciekinierów. Byli to litewscy i białoruscy urzędnicy uciekający z okolic Świra i Miadzioła. Słyszeliśmy odgłosy armat, front był coraz bliżej. 5 lipca było cicho, nikt nie przyjechał. W miasteczku ludzie czekali na jakieś wydarzenie i bali się, by tędy nie przetoczyły się walki między czerwonoarmistami i faszystami.

Powrót Sowietów i Białorusi

6 lipca 1944 r. już nawet polskich partyzantów nie widzieliśmy, bo wszystkie oddziały Armii Krajowej zostały wezwane do Wilna. Szykowała się akcja „Ostra Brama”. Po śniadaniu wyszedłem z domu na ulicę i zobaczyłem, że od strony Gwoździkian idzie do Kiemieliszek jakiś oddział wojska. Pomyślałem, że to partyzanci, ale jak podeszli do chaty Rakowskich okazało się, że byli to żołnierze sowieccy, tym razem mieli już naramienniki. Ale byli bardzo wycieńczeni, prawie bosi, nogi mieli obwiązane onucami, buty przewieszone na ramieniu, szli spoceni, brudni… W taki oto sposób znów w naszych stronach pojawili się Sowieci. Rozpoczęła się nowa okupacja kraju.

Ja pobiegłem do domu po wodę, wyniosłem im na ulicę wiadro i kubek. Chciałem, by ci biedni, zmęczeni, 18-19-letni chłopcy ugasili pragnienie. Wziąłem kubek, zaczerpnąłem wody i próbowałem podać bojcowi.

- Nie zadierżiwajsia, job twoju mat’! Wpieriod, wpieriod! – krzyczał oficer z pistoletem w dłoni. A wiadro pełne zimnej wody kopnął swym kirzowym butem. Woda się rozlała… Oto – pomyślałem – sowiecka troska o żołnierzy. Dobrze, że mnie nie uderzył.

Działacze Związku Polaków na Białorusi co roku oddają hołd dawnym uczestnikom operacji "Ostra Brama"

Działacze Związku Polaków na Białorusi co roku oddają cześć dawnym uczestnikom operacji „Ostra Brama”

I żołnierze piechoty szli i szli w kierunku Podborodzia i w kierunku Wilii do Aloksy, a potem do Wilna. Za nimi jechały oddziały tzw. zagraditielnych otriadow, potem pojawiły się ciężarówki studebackery ze sprzętem, kuchnie polowe i inne pojazdy. W Kiemieliszkach nie zatrzymywali się, prawdopodobnie plany komandirów były inne.

Na drugi dzień, 7 lipca 1944 r., pojawili się w Kiemieliszkach partyzanci sowieccy, uzbrojeni w pepesze. Ustanawiali władzę sowiecką. Uczastkowym milicjantem został były partyzant, niejaki Stulba. On stanowił w lipcu 1944 roku władzę sowiecką na terenie dawnej gminy kiemieliskiej. Priedsiedatiela sielsowietu na razie nie przysłano.

Prof. Mieczysław Jackiewicz

Post Tragiczny rok 1944 (część 2) pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Damy odpór niemieckiemu fałszowaniu historii!

$
0
0

miniatura_akcjaKresy24.pl przyłączają się do wspierania społecznej akcji „Eure Vaeter, eure Muetter”, mającej na celu przedstawienie prawdziwego obrazu niemieckich zbrodni w czasie II wojny i przeciwdziałanie szkalowaniu Narodu Polskiego.

Poniżej informacja od organizatorów dla osób zainteresowanych tym wydarzeniem:

O inicjatywie

Eure Vaeter, eure Welter to inicjatywa kreatywna adresowana do Polaków i społeczności międzynarodowej. W jej ramach polscy artyści decydują się na zbiorowy performance w postaci indywidualnych wypowiedzi artystycznych nt. faktycznego obrazu II wojny światowej i niemieckiej w niej roli. Tłem działania jest skandaliczny w wymiarze faktograficznym i wizerunkowym serial dokumentalny Unsere Muetter, unsere Vaeter wyprodukowany przez niemiecką telewizję publiczną ZDF, a zakupiony i pokazany w Polsce przez Telewizję Polską.

W pierwszym etapie w ramach akcji pokazane zostaną prace grupy inicjatywnej. W czasie rozwoju akcji w internecie zaproszeni do wypowiedzi zostaną także inni twórcy. Wszystkie prace nadesłane w ramach działającej strony internetowej będą pokazane, o ile spełnią kryteria techniczne i prawne określone przez inicjatorów w regulaminie.

Cele

Celem inicjatywy jest szerzenie wiedzy historycznej nt. tragedii II wojny światowej w związku z niemieckimi przeinaczeniami i nadużyciami, a także ze szkodami dla wizerunku Polski i Polaków, wywołanymi przez wspomniany wyżej serial.

Wobec braku adekwatnej i skutecznej reakcji oficjalnych polskich czynników na szkalowanie dobrego imienia Polski, Polaków oraz polskich organizacji zbrojnych walczących z niemieckimi okupantami to właśnie inicjatywa oddolna o charakterze działań artystycznych ma szansę przeciwdziałać pogłębiającym się w świecie trendom do umniejszania roli polskich ofiar i heroizmu naszych przodków, których jesteśmy duchowymi spadkobiercami.

Nie ma i nie może być zgody na dalsze niuansowanie skali polskiego zaangażowania, oporu i przeciwdziałania skierowanych wobec zbrodniczych systemów totalitarnych XX wieku. Nie ma też zgody na dalsze umieszczanie Polaków w gronie wykonawców zbrodni lub współodpowiedzialnych za tragedię Holocaustu. Ciągłe deprecjonowanie naszego Narodu na każdym z wizerunkowych pól prowadzi do niepowetowanych strat w skali międzynarodowej.

Polska i Polacy jako zbiorowość ponieśli w wyniku II wojny światowej jedne z najcięższych strat osobowych, materialnych i kulturowych. Brak adekwatnych działań w kształtowaniu światowej wiedzy historycznej o tych faktach winien być natychmiast uzupełniony przez stosowne reakcje polskiego rządu. Nasza inicjatywa ma być jednym z elementów społecznej presji na odpowiednie wypełnianie i realizowanie celów przez organy naszego państwa.

Osoby inicjatywne

Osobami, które zainicjowały akcję są Jakub Szymczuk — nagradzany fotoreporter Tygodnika Gość Niedzielny oraz Miłosz Andrzej Lodowski — nagradzany designer, architekt, członek redakcji internetowej Tygodnika Do Rzeczy. Dodatkowo w gronie artystów zaproszonych do udziału w akcji są dyrektorzy kreatywni polskich agencji reklamowych, artyści, malarze, twórcy komiksów, fotograficy, aktorzy i reżyserzy oraz projektanci z terenu całego kraju. W ramach rozwoju akcji liczymy na znaczny udział przedstawicieli polskiego świata artystycznego.

Czas trwania

Akcja ma trwać od 15 lipca 2013 (rocznica bitwy pod Grunwaldem) do końca września 2013, w miarę tworzenia prac czy wypowiedzi artystycznych rozszerzana będzie baza kreacji, tak by mogła stać się ona elementem poakcyjnej wystawy zbiorowej.

Środki

Głównym nośnikiem akcji będzie internet, tj. dedykowana strona internetowa ze wsparciem technologicznym w mediach społecznościowych. Głównym elementem funkcjonalnym będzie galeria wypowiedzi artystycznych twórców biorących udział w akcji (obrazy, grafiki, komiksy, zdjęcia, filmy, mwiady) wraz z ich biogramami. Elementem dodatkowym będzie dział In memoriam, w którym każdy z nas przedstawi listę osobowych strat naszych rodzin na skutek działań niemieckich okupantów. Każda z prac wykonywanych przez twórców będzie miała charakter umożliwiający reprodukcję lub publikację w formie wystawowej o charakterze twałym. Wszystkie funkcje serwisu będą spięte z funkcjonalnościami społecznościowymi, a także z podstawowymi kanałami komunikacji społecznościowej akcji, jakimi będą Facebook i Twitter. Dodatkowo każda z prac będzie opisana i opublikowana w serwisie Pinterest. Na bieżąco będziemy także reagowali na działania użytkowników i artystów włączających się w akcję podczas jej trwania. Informacje o przebiegu i zmianach serwisu będą przekazywane patronom medialnym i osobowym akcji.

Patronaty medialne i osobowe

W chwili obecnej poszerzamy bazę patronatów akcji i staramy się o wsparcie macierzystych redakcji autorów inicjatywy. Posiadamy już wsparcie Tygodnika Do Rzeczy, Miesięcznika Historia Do Rzeczy oraz licznych portali internetowych czy mediów środowiskowych takich jak Rebelya.pl, Kresy.pl, Kwartalniki Fronda, Pressje. Chcielibyśmy uzyskać wsparcie od Radia Wnet, Telewizji Republika, a także od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Mamy nadzieję na zainteresowanie akcją takich instytucji jak IPN, czy muzeów i placówek kulturalnych takich jak Muzeum Historii Polski, Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum na Majdanku. Dodatkowo wsparcie dla naszej inicjatywy ogłosił eurodeputowany prof. Ryszard Legutko. W miarę rozwoju akcji liczymy na wsparcie branżowych stowarzyszeń i organizacji związanych z działaniami artystycznymi, czy też na wsparcie Światowego Związku Żołnierzy AK i Światowego Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, a także innych organizacji kombatanckich i patriotycznych. Będziemy się także starać o uzyskanie patronatów polskich deputowanych w Parlamencie Europejskim, tak by wystawa poakcyjna magła znaleźć swoje miejsce w Parlamencie Europejskim i mogła być zaprezentowana tamże w celu uzyskania należytego efektu wizerunkowego. Nie zamykamy, oczywiście, listy potencjalnych patronatów dla czynników oficjalnych i liczymy na ich życzliwe wsparcie naszej inicjatywy w trosce o wspólne dobro jakim jest Rzeczpospolita Polska.

Finansowanie

Całość działań związanych z publikacją i przeprowadzeniem akcji w internecie zdecydowaliśmy się podjąć ze środków własnych. Jeśli w toku akcji znajdą się sponsorzy przedsięwzięcia chcielibyśmy ew. pozyskane środki przeznaczyć na stworzenie fizycznej wersji wystawy i wydanie broszur z nią związanych oraz inne działania związane z inicjatywą. Nie przewidujemy wynagrodzeń dla twórców i inicjatorów akcji. Całość naszych działań ma charakter społeczny.

Post Damy odpór niemieckiemu fałszowaniu historii! pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Podróż do stolicy kontrabandy

$
0
0

dawna chłodnia ...

Raków. Mała, cicha wioska leżąca 36 km od stolicy Białorusi. W okresie międzywojennym była miasteczkiem granicznym na wschodniej rubieży II Rzeczypospolitej. Uchodziła za prawdziwą stolicę przemytników. Sergiusz Piasecki uczynił Raków i jego okolice miejscem nieśmiertelnym dzięki swoim licznym dziełom.

Wszyscy, których interesują lata 30. — okres światowego kryzysu ekonomicznego i konfrontacji komunistycznego Wschodu i kapitalistycznego Zachodu, mogą jeszcze poczuć w Rakowie atmosferę tego miejsca i czasów. Dziś Raków jest cichą wsią ze skromnymi domami na tle wzniosłej cerkwi i kościoła.

O Rakowskich kontrabandzistach napisano wiele, za to innym, równie ciekawym stronom historii tych miejsc poświęcono znacznie mniej uwagi.

Raków i okolice na polskiej przedwojennej mapie wojskowej

Raków i okolice na polskiej przedwojennej mapie wojskowej

Białoruski historyk Igor Mielnikau w artykule zamieszczonym na portalu „Istoriczeskaja Prawda”, próbuje tę lukę wypełnić.

W polskim „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, wydanym w 1888 roku, zapisano, że Raków leżał na drodze handlowej z Mińska do Oszmiany. Nawet wtedy, pod koniec XIX wieku, autorzy wydania zachwycali się malowniczymi krajobrazami, które otaczają to miejsce.

- Ja również odnoszę wrażenie, że znalazłem się w Szwajcarii, Austrii, czy gdzieś w Polsce na Górnym Śląsku, a nie w poblizu Mińska– pisze Mielnikau.R3

Po drodze do Zasławia do Rakowa warto zatrzymać sie w miejscowości Nowe Pole, gdzie znajduje się typowy pałac szlachecki z XIX wieku. Polski badacz Roman Aftanazy opisał historię osady: „Na początku Nowe Pole było w posiadaniu rodu Sanguszków, ale w drugiej połowie XVIII wieku przeszło w posiadanie litewskiego podskarbiego, księcia Michała Ogińskiego, który z kolei sprzedał majątek połockiemu stolnikowi Józefowi Selawie”. Później Nowe Pole trafiło do książąt Druckich – Lubeckich.

Pałac druckich-Lubeckich w Nowym Polu

Pałac druckich-Lubeckich w Nowym Polu

Ostatnim właścicielem nowopolskiego majątku był książę Hieronim Drucki – Lubecki młodszy (1861-1919). Był on członkiem Towarzystwa Rolniczego w Mińsku i deputowanym rosyjskiej Dumy Państwowej.Jego syn Konstanty, który urodził się w 1893 roku w majątku Parahońsk w powiecie pińskim, był dyplomowanym pułkownikiem wojska polskiego, kawalerem orderu Virtuti Military.Drucki-Lubecki

Podczas pierwszej wojny światowej, Konstanty Drucki – Lubecki służył w Armii Carskiej, został ranny w walce. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę służył w Wojsku Polskim i brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej (dowodził oddziałem, który w październiku 1920 r. przejął linię demarkacyjną w pobliżu Mińska).

W dwudziestoleciu międzywojennym Konstanty służył w kawalerii na stanowiskach główno dowodzącego. W sierpniu 1939 roku został mianowany dowódcą Wileńskiej Brygady Kawalerii Wojska Polskiego. Na początku II wojny światowej, dowodzone przez niego wojska były w składzie armii, „Prusy”, zaangażowane w działania zbrojne przeciwko siłom niemieckim pod Piotrkowem Trybunalskim i Maciejowicami.

Wrzesień 1939. Radzieckie czołgi na ulicach Rakowa

Wrzesień 1939. Radzieckie czołgi na ulicach Rakowa

Podczas próby przedostania się na Węgry, pułkownik Konstanty Drucki – Lubecki wpada w ręce sowietów. Trafił do obozu w Starobielsku i w kwietniu 1940 roku podzielił los tysięcy polskich oficerów. Został zamordowany przez NKWD w Bykowni pod Kijowem. W 1964 roku został pośmiertnie awansowany do stopnia generała brygady.

Ciekawe, czy pomyślał Konstanty o majątku w Nowym Polu, kiedy zajmował w 1920 roku linie demarkacyjna w pobliżu Mińska? Przypuszczam, że tak, zwłaszcza, że pałac, który tam pozostał wart był zachodu – konstatuje Mielnikau.

Po zakończeniu II wojny światowej w majątku ulokowano technikum rolnicze, a teraz znajduje się tam agrarno- ekonomiczny college.R5

Dalej ruszamy przez byłą polsko-sowiecką granicę, i przed samym Rakowem naszym oczom ukazuje się maleńka kapliczka z bijącym z niej źródełkiem. R6Kapliczka stała w tym miejscu od XVI wieku, ale w czasach sowieckich została zburzona. Odbudowano ją w 1993 roku. Obok zachowały się jeszcze fundamenty unickiej, a później prawosławnej cerkwi, zburzonej w czasach ZSRR.

Fundamenty cerkwi

Fundamenty cerkwi

Dotarliśmy do Rakowa. Pierwsze kroki kierujemy do kościoła pw. Matki Bożej Różańcowej z początków XX wieku. Wewnątrz kościoła znajdują się neogotyckie ołtarze. Świątynia słynie z cudownego obrazu Matki Boskiej z Dzieciątkiem w srebrnych sukienkach i koronach – w okresie Białoruskiej SRR wizerunek był ukrywany poza kościołem.

Kościół pw. Matki Bożej Różańcowej w Rakowie

Kościół pw. Matki Bożej Różańcowej w Rakowie

k

Przy kościele stoi postument, a na nim drzewo z krzyżem. Miejscowi opowiadają, że w czasach międzywojennych stał w tym miejscu pomnik ku czci odzyskania niepodległości, ale komunistyczne władze go zniszczyły. W czasach sowieckich w świątyni mieścił się magazyn zboża i maszyn rolniczych. Zniszczono wtedy kościelne organy. W 1995 obiekt został zwrócony katolikom.

W latach międzywojennych w tym miejscu stał pomnik poświęcony odzyskaniu przez Polskę niepodległości

W latach międzywojennych w tym miejscu stał pomnik poświęcony odzyskaniu przez Polskę niepodległości

W pobliżu świątyni znajduje się budynek z kolumnami. Okazało się, że jest to … lodówka

dawna chłodnia ...

dawna chłodnia …

Z pewnością warto odwiedzić prawosławną cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego, zbudowaną w 1793 r., która nawet w czasach wojującego komunizmu nie została zamknięta dla wiernych.w Na dzwonnicy, która stoi obok świątyni zachowały się dzwony z XIX wieku. A sama wieża została zbudowana na cześć 25 rocznicy zniesienia pańszczyzny w 1887 roku.

Cerkiew Przemienienia Pańskiego

Cerkiew Przemienienia Pańskiego

Grodzisko koło kościoła

Grodzisko koło kościoła

Dalej jedziemy do starej granicy polsko- radzieckiej, która przechodziła w tym miejscu obok wioski Duszkowo. W tej miejscowości zachowały się również obiekty godne uwagi.

Kaplica w Duszkowie

Kaplica w Duszkowie

Na przykład, stara kaplica zbudowana na początku XIX wieku, z kilkoma kryptami. W jednej z nich spoczywają szczątki generała armii rosyjskiej Karola Morawskiego. Ten człowiek urodził się w 1767 w Wileńszczyźnie. W 1789 roku został pułkownikiem Wielkiego Księstwa Litewskiego, w 1792 roku wziął udział w wojnie z Imperium Rosyjskim. Za odwagę w walce z wojskami rosyjskimi w pobliżu Brześcia Litewskiego został uhonorowany Krzyżem kawalera Orderu Virtuti Militari. W czasie powstania w 1794 r. Tadeusz Kościuszko mianował Morawskiego dowódcą WKL. Wkrótce jednak generał dostał się do niewoli rosyjskiej i został zesłany na Syberię.

Z lewj strony krypta w której spoczywają szczątki Karola Morawskiego

Z lewj strony krypta w której spoczywają szczątki Karola Morawskiego

W 1796 r. car Paweł I uwolnił go i zaproponował służbę w armii rosyjskiej w randze generała. W 1812 roku, Karol Morawski przeszdł na służbę w armii Księstwa Warszawskiego, później w służbie u Napoleona. Po klęsce wojsk napoleońskich były generał WKL porzucił sprawy polityczno-wojskowe, wrócił do Duszkowa i aż do śmierci był zaangażowany w rolnictwo i swój majątek.

Tabliczka na krypcie gen. Morawskiego

Tabliczka na krypcie gen. Morawskiego

Powracamy w lata 30. XX wieku. Obok wsi znajdowała się polska strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP). Teraz nie pozostało z niej już nic.

Na lini lasu przebiegała polsko-sowiecka granica

Na lini lasu przebiegała polsko-sowiecka granica

Miejscowa ludność zapamiętała, że polscy pogranicznicy bardzo kontrolowali, aby ściany domów zawsze były wybielone, a bruk musiał być wyczyszczony. Żołnierze KOP-u kilka razy w tygodniu sprawdzali, czy na drodze we wsi wyłożonej kostką brukową, nie ma przypadkiem śladów błota czy odchodów. Ci gospodarze, którzy nie zachowywali porządku w swoim obejściu i na drodze, karani byli grzywnami.

W tym miejscu, w latach 30. stała strażnica KOP

W tym miejscu, w latach 30. stała strażnica KOP

We wsi Duszkowo znajduje się jeszcze jeden ciekawy obiekt graniczny. W 1937 roku na Białorusi żywa była idea przeniesienia stolicy republiki z Mińska do Mohylewa. Jednym z powodów, jakie wówczas wybrzmiewały był fakt, że od strony polskiej, białoruska stolica widoczna jest jak na dłoni, i w każdej chwili polska armia mogłaby otworzyć ze swojego terytorium ogień artyleryjski na Mińsk.

Okazuje się, że w latach 30., na jednym ze wzgórz koło Duszkowo, dowództwo KOP-u usytuowało wysoką wieżę (miejscowi nazywali ją „latarnią”, z której przez lornetkę można było obserwować bez problemu gmach opery … i co najważniejsze, budynek rządowy BSSR!). Po wojnie wieża stała jeszcze długo. Była ulubionym miejscem zabaw miejscowych chłopców.

W tym miejscu stała wieża obserwacyjna KOP

W tym miejscu stała wieża obserwacyjna KOP

Dziś, gdy podczas świąt państwowych w Mińsku odbywają się pokazy sztucznych ogni, miejscowi idą na wzgórze i stamtąd bez przeszkód mogą je obserwować.

Z tego miejsca można było obserwować Mińsk

Z tego miejsca można było obserwować Mińsk

domek

Kresy24.pl za ispravda.ru/Igor Mielnikau

img class=”size-full wp-image-38833″ alt=”W latach międzywojennych w tym miejscu stał pomnik poświęcony odzyskaniu przez Polskę niepodległości ” src=”http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2013/08/postument.jpg” width=”250″ height=”250″ /

Post Podróż do stolicy kontrabandy pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Od pogoni za bolszewikiem do bolszewickiej celi śmierci

$
0
0
Jerzy Kossak - "Pościg Ułanów Krechowieckich za bolszewikami"

Jerzy Kossak – „Pościg Ułanów Krechowieckich za bolszewikami”

Generał Franciszek Skibiński sercem i czynem związał się z Kresami. Jego życiorys jest barwny również dlatego, że nawet w nieszczęściu miewał spore szczęście…

Stalinowski terror w powojennej Polsce to zbrodnie, które mimo przemian ustrojowych nie zostały należycie, bądź w ogóle ukarane. W większości przypadków zbrodniarze dożywają spokojnej starości na emigracji, jak chociażby Salomon Morel, który zmarł w Tel Awiwie w 2007 r., czy Helena Wolińska, która zmarła rok później w Oksfordzie. Brat Adama Michnika – Stefan żyje jako emerytowany bibliotekarz pod Uppsalą. Pochodzenie tych osób zawsze było tematem tabu z obawy przed narażeniem się na wyimaginowany zarzut antysemityzmu.

Wydarzenia te porusza w odważny sposób film „Generał Nil” przedstawiający pokrótce sylwetkę Emila Fieldorfa, jego cierpienie podczas nieludzkiego śledztwa i w końcu wykonanie wyroku śmierci. W sierpniu minęła rocznica urodzin innej ofiary stalinowskich represji – generała Wojska Polskiego Franciszka Skibińskiego.

Skibiński urodził się 15 sierpnia 1899 roku w Monachium. Nie dane mu było dokończyć gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie, do którego uczęszczał. W lecie 1915 roku, gdy przebywał na obozie w Jeziernej pod Białą Cerkwią, wysłany tam z bratem przez rodziców, został odcięty od Kongresówki frontem niemiecko – rosyjskim. Wakacyjny czas zaowocował jednak przyjaźnią z Wackiem Dąbrowskim – kijowskim skautem. Obaj chłopcy nie przypuszczali wtedy, że los rzuci ich dokładnie w to samo miejsce – pod Jezierną, już jako kawalerzystów walczących z bolszewikami.

Tymczasem Franek musiał dokończyć naukę w polskim gimnazjum w Kijowie. Nie był to jednak dla niego jakiś szczególny dramat. Wychowany na Trylogii, głównie „Ogniem i Mieczem”, szybko zaakceptował otoczenie i wrósł w środowisko kijowskich Polaków. Z kolegami politykowali na tyle, na ile rozumieli zachodzące zdarzenia. Popierali rewolucję i zmianę systemu w Rosji na republikański. Sądzili, że wyrzeknie się ona wtedy ziem zabranych Polsce po 1772 roku. Nie do końca pojmowali wtedy, co różni mienszewików od bolszewików. Ukazało się to naszemu bohaterowi w pełni – jak sam pisał – dopiero po 1945 roku.

Generał Dowbór-Muśnicki w otoczeniu swoich żołnierzy w Bobrujsku

Generał Józef Dowbór-Muśnicki ze swoimi żołnierzami w Bobrujsku w lipcu 1918 r.

Po zakończeniu edukacji w gimnazjum i osiągnięciu 18 roku życia Franciszek Skibiński zgłosił się 10 września 1917 roku we wsi Dukora do I Korpusu Polskiego gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego. Wspominał potem z tamtego okresu m.in. Władysława Andersa – przyszłego generała, którego wtedy spotkał. Służył w 2 szwadronie (dowódca – por. Zygmunt Podhorski „Zaza”) 1 Pułku Ułanów Krechowieckich (dowódca – płk Bolesław Mościcki).

Po rozwiązaniu Korpusu Polskiego w Armii Rosyjskiej i po różnych perturbacjach Skibiński trafia w szeregi Wojska Polskiego i w latach 1918-1919 walczy w wojnie polsko – ukraińskiej. Zostaje ranny i leży w Gródku Jagiellońskim. Wtedy to – jak potem wspominał z humorem – zdarzyła mu się dość ciekawa seria zdarzeń. Zostaje ewakuowany z Gródka z powodu ataku ukraińskiego. Przewieziony do Przemyśla, po krótkim czasie ponownie musi się ewakuować – powodem jest znowu atak ukraiński. Krótko cieszy się dobrymi warunkami w Bielsku, gdyż tym razem następuje atak czeski i kolejna ewakuacja rannych.

Wkrótce jednak nasz bohater wraca do służby czynnej, walcząc w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich. W kwietniu 1920 roku bierze udział w zagonie kawaleryjskim na bolszewików pod Koziatynem. Po błyskotliwym zwycięstwie ułani biorą znaczne łupy, w tym… wielbłąda, który wkrótce znajdzie się w warszawskim ZOO, opatrzony na wybiegu tabliczką: Dar 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich. Ułan Franciszek Skibiński czuje radość pokonując trasę Biała Cerkiew – Bogusław – Korsuń, znaną mu z jego ulubionej lektury i dziecięcych marzeń.

Jerzy Kossak - "Pościg ułanów za bolszewikami"

Jerzy Kossak – „Pościg ułanów za bolszewikami”

Po kontrofensywie sowieckiej, wraz z kolegami, wypełnia zadanie nieustannego nękania bolszewickiej Armii Konnej Siemiona Budionnego. Ciągłe atakowanie i odskakiwanie było niezwykle niebezpieczne. Nie było czasu aby dostatecznie nacieszyć się ponownym spotkaniem w Jeziernej z Wacławem Dąbrowskim, teraz – podobnie jak on – kawalerzystą. Po jednym z rajdów mających dezorganizować i spowalniać konnicę Budionnego, zobaczył pędzącego na koniu, skrzywionego i bladego z bólu Wacka, który krzyknął: – Dostałem w brzuch! Godzinę później dawny druh zmarł…

W kolejnych tygodniach Franciszek Skibiński nadal nękał sowiecką Konarmię, teraz już będącą w odwrocie. Wcześniej wziął udział, skromny – jak podkreślał – w bitwie pod Komarowem, gdzie 31 sierpnia 1920 roku polska jazda pokonała 10-krotnie liczniejszą konnicę Budionnego. (Przeczytaj więcej o bitwie pod Komarowem). Z wojny polsko – bolszewickiej wyniósł order Virtuti Militari i Krzyż Walecznych.

"Bitwa pod Komarowem" - fragment obrazu Jerzego Kossaka

„Bitwa pod Komarowem” – fragment obrazu Jerzego Kossaka

W Polsce międzywojennej był słuchaczem, a następnie wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Wspominał ten okres barwnie, opatrując to licznymi anegdotami. W jego wspomnieniach możemy przeczytać o generałach z Kresów Południowo-Wschodnich – o Stanisławie Maczku, o ganiającym „maniacko” w czasie manewrów po wszystkich mniejszych jednostkach Romanie Abrahamie, pragnącym mieć wszystko pod kontrolą i o Stanisławie Sosabowskim wypowiadającym bardzo dźwięcznie głoski „ą” i „ę”, co było przedmiotem licznych żołnierskich żartów. Przeczytaj artykuł Stanisław Maczek walczy na Kresach.

Naszkicowany przez Skibińskiego obraz przedwojennej polskiej elity oficerskiej jest niezwykle żywy. Przytacza na przykład humorystyczną wypowiedź swojego kolegi gen. Kazimierza Dworaka do tych, którzy go nie lubili:

- Proszę panów, wszyscy mówią, że ja jestem menda, a ja wcale nie jestem menda, jestem tylko bardzo systematyczny…

Popularna wśród historyków była anegdota Skibińskiego o niezbyt inteligentnym chłopie białoruskim Iwanie Kowaliuku, który trafił do służby w kawalerii. Jak pisał autor – dla tego człowieka szokującym elementem cywilizacji był nie tylko tramwaj, ale nawet schody. Skibiński starał mu się jednak pomagać widząc szczerą chęć do pracy nad sobą i możliwość wychowania lojalnego obywatela Rzeczypospolitej. Pewnego dnia postanowił zabrać tego żołnierza do ZOO na wycieczkę z grupą podchorążych. Kowaliuk zatrzymał się przy strusiu. Po pewnym czasie zauważono, że żołnierza nie ma. Znaleziono go kiedy nadal stał jak wryty przy strusiu. Zapytany o powód, odpowiedział:

- Panie Rotmiszczu – jak ja u siebie w domu opowiem, że widział kuru taką wielką jak koń, to mi wszystko jedno nie uwierzą…

Problem załatwiono w ten sposób, że oficerowie kupili mu pocztówkę ze zdjęciem strusia.

Kampania Wrześniowa - pułkownik Stanisław Maczek i major Franciszek Skibiński z 10 Brygadą Kawalerii przed przekroczeniem granicy z Węgrami

Kampania Wrześniowa – pułkownik Stanisław Maczek i major Franciszek Skibiński z 10 Brygadą Kawalerii przed przekroczeniem granicy z Węgrami

W 1938 roku Franciszek Skibiński brał udział w zajmowaniu Zaolzia, a następnie w Wojnie Obronnej 1939 roku. 19 września przekroczył ze swoimi żołnierzami granicę węgierską. Przedostał się do Francji i brał udział w jej obronie. Potem udało się mu dotrzeć do Wielkiej Brytanii. Służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie i pod dowództwem gen. Stanisława Maczka przeszedł zwycięski szlak bojowy z jego I Dywizją Pancerną. „Za samodzielne przeprowadzenie zwycięskich bojów pod Axel i pod Moerdijk” został odznaczony złotym krzyżem Virtuti Militari. W lipcu 1947 roku zdecydował się wrócić do Polski.

Pułkownik Franciszek Skibiński (z prawej) z generałem Stanisławem Maczkiem w 1944 r.

Pułkownik Franciszek Skibiński (z prawej) z gen. Stanisławem Maczkiem w 1944 r.

W 1951 roku Skibiński został aresztowany na podstawie nakazu „krwawego prokuratora” pułkownika Stanisława Zarakowskiego, zdrajcy i „czarnej owcy Wilna”, znanego z ferowania wyroków śmierci na członków polskiego podziemia niepodległościowego. Aresztanta przesłuchiwano codziennie po 15–16 godzin. Stalinowskie służby chciały skazać go jako jednego z głównych konstruktorów rzekomego spisku w wojsku oraz za szpiegowanie na rzecz Wielkiej Brytanii. „Przyznał się do winy” dopiero po 10 dniach śledztwa. „Sąd” uznał go winnym zarzucanych czynów i skazał 28 kwietnia 1952 roku na śmierć „za zdradę ojczyzny”.

„Prezydent” Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wstrzymał jednak wykonanie egzekucji, chciał bowiem wykorzystać jego zeznania do procesów innych oficerów oskarżonych o spisek. Po swoim „procesie” zmaltretowany psychicznie Skibiński usiłował popełnić samobójstwo. Jednocześnie żył ze świadomością, że wyrok może zostać na nim wykonany w każdej chwili – komuniści stosowali taką metodę do łamania ludzi.

Jeszcze w styczniu 1954 r. prokurator płk Antoni Skulbaszewski, nota bene zdrajca z darzonego przez Skibińskiego sentymentem Kijowa, wnioskował o wykonanie wyroku. Zarakowski nie zgodził się i poinformował o wniosku Aleksandra Zawadzkiego (nota bene niegdyś walczącego w obronie Lwowa), pełniącego funkcje Przewodniczącego Rady Państwa. Ten ułaskawił wszystkich skazanych w procesie „nowego kierownictwa konspiracji wojskowej”, w tym Franciszka Skibińskiego, zamieniając karę na dożywocie.

Przebywając w więzieniu we Wronkach gen. Skibiński podjął głodówkę protestacyjną przeciwko niesprawiedliwemu wyrokowi. Na skutek tego Najwyższy Sąd Wojskowy wznowił postępowanie w jego sprawie i po dwóch dniach umorzył je z braku dowodów. Po zwolnieniu Skibiński został szefem Biura Studiów przy Ministrze Obrony Narodowej. 10 lat później został przeniesiony w stan spoczynku. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co on. Wśród skazanych obok niego w „procesie generałów” 40 oficerów, wyrok śmierci wykonano na 20.

Za III RP próbowano doprowadzić do skazania niektórych winnych znęcania się w czasach stalinowskich nad więźniami w śledztwach. W teorii powinno to być znacznie łatwiejsze wobec tych, którzy przebywają na terytorium Polski. Oskarżony został m.in. Henryk O., który groził Franciszkowi Skibińskiemu pozbawieniem życia w przypadku nie przyznania się do winy. Groźby te wyrażał następującymi słowami:

- Czy my na was potrzebujemy mieć oficjalny wyrok śmierci, aby was zakopać w ziemi? Czy wy nie możecie powiesić się w celi? Czy nie możecie umrzeć na atak serca? Czy nie możecie zabić się, spadając ze schodów?

Henryk O. oświadczał także, że mający sądzić Skibińskiego Najwyższy Sąd Wojskowy nieoficjalnie podlega Głównemu Zarządowi Informacji (organowi komunistycznego kontrwywiadu), więc wyda wyrok jaki „oni” będą chcieli:

- Jeżeli my zechcemy, to dziś zrobimy rewizję u wszystkich członków Sądu Najwyższego, a jutro oni tu będą siedzieć na stołku i przyznają się do wszystkiego, co my zechcemy.

Po latach szef Henryka O. – Władysław Kochan został wezwany do sądu w charakterze… świadka. Od stawienia się w sądzie i zeznań migał się jak mógł, gdyż odpowiadał z wolnej stopy. Żaden z oprawców nie został skazany. Henrykowi O. odebrano jedynie wojskową emeryturę…

Generał Franciszek Skibiński zmarł w maju 1991 roku nie doczekawszy się sprawiedliwego osądzenia swoich katów.

Aleksander Szycht

Post Od pogoni za bolszewikiem do bolszewickiej celi śmierci pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.


Aktorzy i filmowcy z grodu Rewery

$
0
0
Dawny Stanisławów

Dawny Stanisławów

Pochodzą z dużego miasta, którego nie znajdzie się jednak na żadnej współczesnej mapie. Ale to tak jak z Polską porozbiorową – nie było jej na mapach, co nie znaczy, że nie było jej wcale…

Stanisławów, mimo że pod względem znaczenia był drugi na Kresach Południowo-Wschodnich, pełniąc rolę stolicy województwa, został dość skutecznie wytarty ze świadomości sporej części obecnego społeczeństwa polskiego. Trudno więc skojarzyć go z miejscem urodzenia wybitnych polskich aktorów i twórców sztuki filmowej.

Wielu współczesnych Polaków wie wprawdzie, że istnieją takie miasta jak Wilno i Lwów, ale na ogół nie wiedzą oni nic poza tym, o polskim dziedzictwie kulturowym nie wspominając. Zaś Stanisławowa nie kojarzą wcale. Niekiedy dostrzegają, co najwyżej, na jakiejś mapie miasto o tyleż humorystycznej, co kuriozalnej nazwie Iwano-Frankowsk w obecnych granicach Ukrainy. Tymczasem zarówno Polacy z Kresów, jak i starsi Ukraińcy, nadal używają historycznej, wielowiekowej nazwy Stanisławów, zaś młodsi Ukraińcy w dość logiczny sposób skracają ją do „Frankowsk”. Dla ludzi związanych z aktorstwem Stanisławów zawsze pozostawał Stanisławowem.

Stanisław "Rewera" Potocki

Stanisław „Rewera” Potocki

Najpierw wyjaśnijmy, co wie każdy stanisławowiak, że określenie gród Rewery, podobnie jak i sama nazwa Stanisławów wzięła się od Stanisława Rewery Potockiego, hetmana wielkiego koronnego z przełomu XVI i XVII wieku, marzącego o zbudowaniu grodu. Zrealizował to dopiero jego syn Andrzej, nazwę nadając na cześć ojca. Nazwa ta zawsze bardzo bolała zarówno sowietów, jak i nacjonalistów ukraińskich. Legitymują oni bowiem „ukraińskość” Lwowa pojedynczym argumentem o księciu Danielu, który nazwał gród na cześć syna Lwa. Jednak analogiczny „dowód” w przypadku Stanisławowa bynajmniej na ukraińskość nie wskazuje. Stąd postanowiono zmienić mu nazwę, a wykorzystanie w tym celu nazwiska pisarza i poety Iwana Franki było pretekstem podobnym jak w przypadku zmiany nazwy podlwowskiej Żółkwi na Nesterow, od nazwiska rosyjskiego lotnika, który zginął tam podczas I wojny światowej.

Wojciech Brydziński z Jadwigą Smosarską w filmie "Iwonka"

Wojciech Brydziński z Jadwigą Smosarską w filmie „Iwonka”

Pierwszy „filmowy” stanisławowiak, Wojciech Brydziński, rozpoczął swoją karierę na dużym ekranie jeszcze przed tą wojną, występując w 1911 roku w „Dziejach grzechu”. Urodzony w 1877 roku, zagrał m.in. rolę Adama Mickiewicza w niemym filmie „Pan Tadeusz” z 1928 roku, którego premierę uświetnił swoją obecnością Marszałek Józef Piłsudski. Film zaginął w czasie II wojny światowej. Jego fragmenty odnaleziono w latach 50-ch, a w 2006 roku we Wrocławiu znalazły się kolejne. W efekcie film miał swoją re-premierę w Warszawie w kinie Iluzjon w listopadzie 2012 r.

Brydziński robił w międzywojennym kinie oszałamiającą karierę. Z licznych obrazów, w których wystąpił, warto wymienić te z roku 1937: „Znachor”, „Ułan księcia Józefa” czy „Płomienne serca”, będące filmem fabularno-propagandowym mającym ukazać potęgę armii międzywojennej Rzeczypospolitej. Po II wojnie, w komunistycznej Polsce grał już tylko w teatrach i występował w Polskim Radiu.

Barbara Ludwiżanka w okresie międzywojennym

Barbara Ludwiżanka w okresie międzywojennym

Odwrotnie było z urodzoną w Stanisławowie w 1908 roku Barbarą Ludwiżanką – zanim w latach 60-ch rozpoczęła się jej kariera filmowa, przed wojną grywała przeważnie w teatrach, choć i wtedy pojawiła się już w dwóch filmach. W „Milionowym spadkobiercy” urodziwa 20-letnia aktorka zagrała prezeskę „Klubu tępicielek łowców posagów”, zaś dwa lata później wzięła udział w nie byle jakiej historii, z punktu widzenia dzisiejszych koneserów – produkcji „Gwiaździsta Eskadra”.

Film ten był oparty na autentycznych wydarzeniach z dziejów stacjonującej we Lwowie amerykańskiej „kościuszkowskiej” eskadry pilotów walczących w wojnie polsko-bolszewickiej. To najdroższa międzywojenna superprodukcja. W czasie kręcenia scen walk lotniczych doszło do kraksy dwóch samolotów, której nie przeżyło dwóch z trzech biorących udział w tej scenie pilotów. Nie zabrakło też wątku miłosnego między Polką a amerykańskim pilotem, na motywach prawdziwego romansu Meriana Coopera, legendarnego amerykańskiego lotnika walczącego w polskich szeregach w wojnie z bolszewikami. Zestrzelony, zdołał zbiec z sowieckiej niewoli.

Potem Cooper zasłynął jako producent, scenarzysta i reżyser w Hollywood, autor 62 filmów. Jego najbardziej znany obraz to „King Kong”, gdzie osobiście pilotował jeden z samolotów atakujących tytułową wielką małpę.

Marina Cooper

Merian Cooper

Po wybuchu II wojny Cooper organizował w USA koncerty charytatywne na rzecz walczącej Polski, później w Anglii odwiedzał polskich pilotów z Dywizjonu 303, a walkę zakończył jako wiceszef sztabu lotnictwa USA na Pacyfiku. Sam film „Gwiaździsta eskadra”, choć został nakręcony jako niemy, to jednak z tak dużym rozmachem, że gdy tylko było to możliwe dokonano jego udźwiękowienia. Niestety, wszystkie kopie znalazły się w rękach sowietów, którzy nie omieszkali ich zniszczyć.

Wróćmy jednak do Barbary Ludwiżanki. Po wybuchu II wojny przebywała w Warszawie, skąd wywieziono ją na roboty do Niemiec. Po wojnie, rozpoczynając od nowa swoją karierę aktorską, po 20 latach nieobecności na planie, wystąpiła m.in. w „Chłopach” oraz „Nocach i Dniach” Jerzego Antczaka, gdzie zagrała matkę głównej bohaterki Barbary Niechcicowej. Role matek głównych bohaterów przypadły jej też w „Granicy” i filmie „Ubranie prawie nowe”. Z racji wieku aktorki znajdziemy wśród jej ról całą niezapomnianą serię staruszek. W filmie „Chłopcy” zagrała hrabinę De Profundis, pensjonariuszkę domu starców, w filmie „Piąta rano” – babcię, w obrazie „Wedle wyroków twoich” – starą Żydówkę, w „Innej wyspie” – również staruszkę z domu starców. Współczesne pokolenie najbardziej zapamiętało ją jednak w roli starowinki Julii Novack w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego, wraz z jej słynnym „Ojej, ojej!” na widok nagiego mężczyzny.

Zenon Wiktorczyk

Zenon Wiktorczyk

Inną ciekawą postacią ze Stanisławowa był Zenon Wiktorczyk. Urodzony w 1918 roku i związany głównie z teatrem, w filmie zagrał tylko raz, choć jego rolę ministra Władka Skotnickiego w „Misiu” Stanisława Barei pamięta chyba każdy. Jako nowy mąż byłej żony głównego bohatera utrwalił się cytowanymi do dziś zabawnymi kwestiami „Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”, „Irena przywiozła sobie piękne futro z Leningradu”, „Bardzo cię lubię, Ryśku”, „Dajcie spokój z tym ministerstwem, to stara historia”.

Wiktorczyk był żołnierzem wojny obronnej 1939 roku, oficerem AK i powstańcem warszawskim – dowodził batalionem „Bełt”. Po wojnie był założycielem Teatru Buffo, którego znanym dyrektorem artystycznym został po latach Janusz Józefowicz. Od 1953 roku przez około 30 lat pracował też w Polskim Radiu.

Anna Seniuk w 1970 roku

Anna Seniuk w 1970 roku

Z pokolenia znacznie młodszych aktorów ze Stanisławowa pochodzi Anna Seniuk, urodzona w czasie okupacji niemieckiej, jedna z wybitnych gwiazd polskiego kina. Zagrała m.in. w „Potopie”, „Lalce” i „Czarnych chmurach”. Najlepiej pamiętamy ją jednak z roli żony głównego bohatera w serialu „Czterdziestolatek” i innych filmów nawiązujących do tej serii. Wspaniale zagrała też jedną z głównych ról w ekranizacji „Konopielki”, gdzie zresztą także wystąpiła jako żona głównego bohatera. W swoim dorobku Anna Seniuk ma także dubbing do różnych produkcji, w tym bajek, od „Pszczółki Mai” po „Gnomeo i Julię” z 2011 roku.

Znacznie większy dorobek w dubbingu ma jednak Wojciech Duryasz, który przyszedł na świat w Stanisławowie „za pierwszego sowieta”. Najbardziej znany jest z dubbingowych ról w ekranizacjach siedmiu książek o Harrym Potterze, gdzie podłożył głos pod Albusa Dumbledore’a, rekotra Hogwartu.

Wojciech Duryasz. Fot. Filmoteka Narodowa

Wojciech Duryasz. Fot. Filmoteka Narodowa

Duryasz debiutował w teatrze, w spektaklu „Śmierć porucznika” w reżyserii Aleksandra Bardiniego. Występował też w Teatrze Telewizji i w licznych filmach i serialach, m.in. „Stawka większa niż życie”, „Przygody psa cywila”, „Kolumbowie”, „Mistrz i Małgorzata”, grał dyrektora banku w „Młodych wilkach” i pojawił się w licznych nowych serialach: „Miodowe Lata”, „Pensjonat pod Różą”, „Magda M.”, „Okazja”, „Pogoda na piątek”, „Plebania” czy „Na Wspólnej”.

Z grodu Rewery pochodzili także aktorka teatralna Ewa Lassek i scenarzysta Ireneusz Iredyński. Ewa Lassek ma w swoim dorobku także role w spektaklach „Teatru Telewizji” i w filmie z 1975 roku „W te dni przedwiosenne”, który opowiada o końcu wojny, ostatnich walkach z Niemcami oraz „przemianach społecznych”, oczywiście przyprawiony komunistyczną wizją historii.

Ireneusz Iredyński. Fot. Wikimedia Commons z archiwum rodziny Iredyńskich

Ireneusz Iredyński. Fot. Wikimedia Commons z archiwum rodziny Iredyńskich

Iredyński był z kolei wziętym scenarzystą, a film „Przejście podziemne” według jego scenariusza to debiut reżyserski Krzysztofa Kieślowskiego. W filmie „Anatomia Miłości”, którego scenariusz także wyszedł spod pióra Iredyńskiego, główną rolę zagrała Barbara Brylska. Spośród innych jego ciekawych scenariuszy z gwiazdorską obsadą wymieńmy „Zejście do piekła”, z kreacjami Witolda Pyrkosza i Leona Niemczyka. Bohater filmu – profesor Max Schmidt trafia w dorzeczu Amazonki na obóz zorganizowany na wzór koncentracyjnego przez Niemców, którzy ukryli się po wojnie w Ameryce Południowej. Przeczytaj więcej o Ireneuszu Iredyńskim.

Anna Cesares

Anna Cesares

Skoro jednak o tym kontynencie mowa, warto wspomnieć o słynnej w Argentynie stanisławowiance, aktorce Annie Cesares, z domu Urman. Ma ona na tyle bogaty dorobek filmowy, że choć Polakowi powie on pewnie niewiele, to w Argentynie widzowie znają ją bardzo dobrze. Urodzona w 1930 roku, rozpoczęła karierę w Argentynie jako 20-latka i od tej pory występowała w tamtejszych filmach przez 30 lat!

W czasie okupacji sowieckiej urodził się w Stanisławowie reżyser i scenarzysta Feliks Falk. W swoich filmach nie poruszał łatwych tematów, badając moralne wybory bohaterów. W obrazie z 1995 roku „Daleko od siebie”, z rolami Artura Żmijewskiego i Małgorzaty Foremniak, porusza temat dojrzewania do ojcostwa, szowinizmu i bagażu wydarzeń z przeszłości, który noszą w sobie ludzie. Znanym filmem Falka z okresu PRL-u był „Wodzirej” z Jerzym Stuhrem. Nowsze produkcje reżysera to m.in. „Komornik” z główną rolą Andrzeja Chyry i innymi popularnymi aktorami, czy „Joanna” z 2010 roku o kobiecie, która ukrywa żydowską dziewczynkę. Feliks Falk współpracował także w Andrzejem Wajdą przy realizacji filmu „Katyń”.

Szymon Herman w "Austerii". Fot. Filmoteka Narodowa

Szymon Herman w „Austerii”. Fot. Filmoteka Narodowa

Dwaj kolejni wybitni aktorzy ze Stanisławowa to Szymon Herman i Zbigniew Cybulski. Pierwszy z nich to polski Żyd urodzony w 1923 r. Całym jego życiem był Teatr Żydowski w Warszawie. W filmach także grywał zazwyczaj Żydów. W obrazie „Śmieciarz” wcielił się w żydowskiego bojownika w getcie. Zagrał także w filmie Jerzego Kawalerowicza „Austeria”, który opowiada o żydowskim karczmarzu na pograniczu zaboru austriackiego i rosyjskiego. Obsada była tu znakomita, bo obok Hermana wystąpili m.in. Franciszek Pieczka, Wojciech Pszoniak i Jan Szurmiej. Obraz ten pokonał „Seksmisję” na 9 Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdańsku. Herman zagrał także w słynnym filmie „Ucieczka z kina Wolność”.

I wreszcie legenda i buntownik polskiego kina – Zbigniew Cybulski, „polski James Dean”, urodzony w 1927 r. w Kniażach pod Stanisławowem. Można powiedzieć, że dla powojennego filmu w Polsce był emocjonalnie tym, kim dla polskiej poezji Krzysztof Kamil Baczyński. Mimo przedwczesnej śmierci zdążył zagrać w licznych filmach. Wymieniać je można długo, wspomnijmy tylko o „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, filmie „Giuseppe w Warszawie” i głównej roli w obrazie „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy, która przyniosła Cybulskiemu największą sławę. Był ponoć amantem polskiego kina, człowiekiem religijnym, ale i ryzykantem. Znał Marlenę Dietrich i miał w planach wystąpienie z nią w jednym filmie.

Zbigniew Cybulski w filmie "Popiół i diament"

Zbigniew Cybulski w filmie „Popiół i diament”

W swoich rolach często wskakiwał do odjeżdżających pociągów, w życiu robił podobnie. W filmie o znamiennym tytule „Pociąg”, gdy wskakiwał po raz kolejny, usłyszał od filmowego konduktora: „Wsiadaj Pan, chce Pan koniecznie trafić do szpitala?” Prorocze były to słowa, ponieważ w 1967 roku, wracając z planu filmowego, Cybulski zginął pod kołami kiedy usiłował jak zwykle wskoczyć do odjeżdżającego pociągu na dworcu we Wrocławiu. Środowisko filmowe i publiczność nie mogły pogodzić się z jego śmiercią, a jego legenda trwa do dziś.

Zarówno Cybulski, jak i wszyscy pozostali, o których tu piszemy, zostali ukształtowani i wyrośli z ziemi stanisławowskiej. Są świadectwem, jak ważny był kiedyś dla Polski wojewódzki Stanisławów – miasto, którego wytarcie z mapy odbyło się w cieniu utraty przez nas Lwowa i Wilna. Najprostszą rzeczą, jaką każdy z nas może dzisiaj zrobić, aby uczcić to miasto i wielkich Polaków, których dało ono naszemu krajowi to nazywać je jego własnym polskim imieniem – Stanisławów, ignorując sztucznie narzuconą po wojnie nazwę. Chyba żaden inteligentny człowiek, czy to Polak, czy Ukrainiec, nie powinien się o to obrazić. Będzie to taki mały krok, aby przywrócić gród Rewery naszej pamięci.

Aleksander Szycht

Post Aktorzy i filmowcy z grodu Rewery pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Komendancie, Lwów prosi o pomoc!

$
0
0
Orlęta Lwowskie na obrazie Wojciecha Kossaka

Orlęta Lwowskie na obrazie Wojciecha Kossaka

„Obrona Lwowa w życiu powstającego państwa polskiego w przełomowym okresie (…) odegrała zbyt wielką rolę, by jakikolwiek historyk tej właśnie części naszych działań i naszego życia nie musiał poświęcić specjalnej uwagi” – Józef Piłsudski.

Jesień 1918 roku w Magdeburgu była ciężka: brak możliwości działania i odcięcie od świata, skąd niekiedy tylko dochodziły wiadomości za pośrednictwem niemieckich gazet. I to w momencie kiedy dla Polski rozgrywały się wydarzenia przełomowe!

Józef Piłsudski i Kazimierz Sosnkowski (po lewej) opuszczają Twierdzą w Magdeburgu w towarzystwie niemieckiego oficera

Józef Piłsudski i Kazimierz Sosnkowski (po lewej) opuszczają Twierdzę w Magdeburgu w towarzystwie niemieckiego oficera

Podoficer niemiecki, „czy to przez sympatię, czy to przez złośliwość”, wpycha do ręki Józefowi Piłsudskiemu niemiecki tygodnik. Ten idzie natychmiast z gazetą do generała Kazimierza Sosnkowskiego, który zerka na treść, potem na Piłsudskiego, po czym obaj… wybuchają śmiechem. Na szpalcie widnieje portret Piłsudskiego z podpisem: „Minister spraw wojskowych Polski”. Kpinom i żartom nie było końca. Chodziło o jakiś „gabinet Świeżyńskiego”, o którym przyszły polski marszałek w ogóle wówczas pierwszy raz słyszał. Jeśli minister spraw wojskowych jest symbolem Polski, to jednak gazeta doskonale oddaje jej sytuację – skwitowali.

Gdy uwolniony z Magdeburga Piłsudski znalazł się w Warszawie, Lwów już walczył. Komendantowi potrzebny był czas na ogarnięcie wszystkiego z chaosu i zjednoczenie pod swoim dowództwem wszystkich sił. Odbył bardzo wiele rozmów, lecz początkowo żadna z nich nie była o Lwowie. Głównie dostawał od każdego wiele „recept na zbawienie Polski”. Podówczas jeszcze, jak wspominał, Niemcy chodzili ulicami Warszawy, wszędzie zaś pełno było bezrobotnych.

Naczelna Komenda Obrony Lwowa w 1918 r. Od lewej: dr Lech Gluziński, ppor. Wawrzyniec Dajczak, kpt. Stanisław Bac (referat uzbrojenia), pdch. Selzer, dr Łapiński, Kmita, komendant Czesław Mączyński - dowódca obrony Lwowa, Ajdukiewicz, por. dr Antoni Jakubski (II szef sztabu), dr Majbaum, por. Stanisław Borkowski (adiutant), dr. Browiński, por. Ludwik de Laveaux, kpt. Pieradzki (Pieracki), dr Lesław Węgrzynowski, ppor. dr Albin Garbień (adiutant komendanta Mączyńskiego). Fot. Instytut Polski im. W. Sikorskiego w Londynie

Naczelna Komenda Obrony Lwowa w 1918 r. Od lewej: dr Lech Gluziński, ppor. Wawrzyniec Dajczak, kpt. Stanisław Bac (referat uzbrojenia), pdch. Selzer, dr Łapiński, Kmita, komendant Czesław Mączyński – dowódca obrony Lwowa, Ajdukiewicz, por. dr Antoni Jakubski (II szef sztabu), dr Majbaum, por. Stanisław Borkowski (adiutant), dr. Browiński, por. Ludwik de Laveaux, kpt. Pieradzki (Pieracki), dr Lesław Węgrzynowski, ppor. dr Albin Garbień (adiutant komendanta Mączyńskiego). Fot. Instytut Polski im. W. Sikorskiego w Londynie

Komendant próbował też uporządkować wiadomości przychodzące ze wszystkich polskich regionów, także ze Lwowa – o panującej tam sytuacji usłyszał najpóźniej następnego dnia po swoim przyjeździe. Miejscowe społeczeństwo było oburzone agresją Ukraińskiej Halickiej Armii na polskie miasto. Piłsudski potrzebował jednak informacji rzeczowych i ścisłych, oczyszczonych z plotek. Postanowił uzyskać je od swojego podwładnego Stanisława Nilskiego-Łapińskiego, szefa sztabu obrony Lwowa i legionisty. Dzień później, 12 listopada, przyjął na audiencji pilota Stefana Steca, który informacje te dostarczył.

Stec był dzielnym lotnikiem, który przebił się przez opanowane przez Ukraińców rejony Lwowa, by dostać się na lotnisko, kontrolowane przez siły polskie. Wówczas znajdowało się ono na Lewandówce i tam właśnie próbowali przedrzeć się przez ukraińskie linie polscy piloci. Stec przyleciał z okupowanego Lwowa samolotem przejętym od Austriaków (lwowscy mechanicy powykręcali wcześniej z samolotów części, aby Austriacy nie mogli tych maszyn ewakuować). Austriacki znak na aeroplanie zastąpiono namalowaną przez lwowiaków na prędko biało-czerwoną szachownicą – „prowizorycznie”…

Porucznik Stefan Stec w swoim Fokkerze z biało-czerwoną szachownicą

Porucznik Stefan Stec w swoim Fokkerze z biało-czerwoną szachownicą

Wieści, z którymi przyleciał Stec, były dramatyczne: siły polskie są słabe, obrona w dużej części spoczywa na barkach młodzieży, a nawet dzieci, które z trudem utrzymują część miasta. Stec mówił też o przewadze sił ukraińskich nad zwykłymi mieszkańcami Lwowa oraz o tym, że wielu nie wierzy w możliwość skutecznej obrony. On sam „nie jest pewny, czy będzie mógł jeszcze wylądować we Lwowie i czy lotnisko, z którego wyleciał, będzie jeszcze w posiadaniu polskim”.

Sytuacja wydała się Komendantowi dość rozpaczliwa. Przeanalizował swoje możliwości i powiedział szczerze:

- „Gdybym nie wiem co robił, ze siebie tej pomocy nie wydobędę i żadnego terminu postawić nie jestem w stanie. (…) Wytrzymacie dłużej – prawdopodobnie zdążę, nie wytrzymacie dłużej – nie będę w stanie tego zrobić”.

Jak wspominał Piłsudski, broń, którą gromadzono w Warszawie przy rozbrajaniu Niemców, była do momentu postawienia straży systematycznie rozkradana. „Zwyczajem bowiem polskim rozkradano tę broń dla uzbrojenia prywatnego wojska, które wyrastało, jak grzyby po deszczu. Każde nieledwie stronnictwo, mające pewne recepty na uratowanie Polski, tworzyło swoje prywatne wojsko i zupełnie swobodnie sięgało do składów wojskowych, o ile te nie były pilnowane, dla uzbrojenia ludzi, nieraz grożąc mi, gdy byłem jeszcze na ulicy Mokotowskiej, że ta broń będzie przeciw mnie użyta”.

Dzielny lotnik Stefan Stec za sterami swojego samolotu w 1918 r.

Dzielny lotnik Stefan Stec za sterami swojego samolotu w 1918 r.

Piłsudski kazał Stecowi natychmiast lecieć do Krakowa i zawieźć tam rozkaz dla generała Bolesława Roji by przerwać operację zaczętą na Spiszu, wycofać się, zostawić oddziały niezbędne do obrony, resztę zaś skierować na pomoc dla Lwowa. Stec latał tam już wcześniej w tym celu z profesorem Stanisławem Strońskim, jednak obecny rozkaz Komendanta w sposób oczywisty mógł przyspieszyć krakowską odsiecz dla Lwowa. „Z ulgą dowiedziałem się, że 5 Pułk Legionów, stojący w Przemyślu, na wieść o tym, że Lwów jest bardzo zagrożony (…) bez rozkazu gen. Roji, pod dowództwem ppłka Tokarzewskiego ruszył naprzód na ratunek. (…) Zrobił to 5 Pułk Legionów, ppłk Tokarzewski, wbrew zdaniu swoich przełożonych, gdyż i Przemyśl był również niepewny”. Według innych dokumentów, postawa Komendanta, wbrew jego pamięci i skromności, miała jednak dla odsieczy Lwowa znaczenie jeśli nie decydujące to zdecydowanie dopingujące.

Żołnierze płka M.Tokarzewskiego przed Szkołą Sienkiewicza we Lwowie (listopad 1918)

Żołnierze płka Tokarzewskiego przed Szkołą Sienkiewicza we Lwowie, listopad 1918

Po przybyciu odsieczy gen. Tokarzewskiego wojska ukraińskie wycofały się 21 listopada ze Lwowa, choć nadal miały przewagę liczebną, a miasto było cały czas w oblężeniu. Taka sytuacja utrzymywała się aż do 1919 roku i Piłsudski musiał poświęcić dużo energii by odblokować miasto, wysyłając tam raz po raz kontrolowanym przez Polaków wąskim korytarzem siły zdolne odepchnąć wroga. Kolejne oddziały wysyłał też przeciwnik – rząd Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Rotmistrz Roman Abraham ze swoim oddziałem przed ratuszem we Lwowie (listopad 1918)

Rotmistrz Roman Abraham ze swoim oddziałem przed ratuszem we Lwowie (listopad 1918)

Ta próba sił wypadła dla Polaków pomyślnie. Kosztowało to jednak polskie społeczeństwo niemało trudu. „Pamiętam te skargi wszystkich oficerów, którzy mi twierdzili, że takich żołnierzy do boju wyprowadzać nie wolno (…) pamiętam te skargi, gdy komendant batalionu, mającego natychmiast wyruszyć w pole, z rozpaczą w sercu opowiadał, że nie wszyscy jego ludzie mają buty (…). W tych warunkach rzucałem batalion za batalionem lub chociażby kompanie ledwie sformowane, by w ten sposób napełnić ten wiecznie głodny worek, jakim był wówczas dla mnie front lwowski”.

Oddział por. Schleygena na pozycji w Ogrodzie Jezuickim podczas Obrony Lwowa

Oddział por. Schleygena na pozycji w Ogrodzie Jezuickim podczas Obrony Lwowa

Wspomnienia Marszałka na odczycie legionistów we Lwowie w sierpniu 1923 r. zawierały więcej podobnych opisów mówiących o braku amunicji czy odpowiednich ubrań w zimie. Do walczącego Lwowa posyłano Komendanta wyłącznie pociągiem pancernym. „Kampania lwowska należała moim zdaniem do najcięższych rzeczy, które ludzie wytrzymali. Nie dziwię się wcale wrażeniu cudzoziemców, którzy potem ze łzami w oczach opowiadali o bohaterstwie żołnierza naszego, który w takich warunkach pracować jest w stanie. Mówili mi, że jeżeli kiedykolwiek wątpili o prawach Polski do Lwowa, to widok żołnierza polskiego, który w tych warunkach (walczył), w tym piekle życiowym, w którym żaden inny żołnierz dwa tygodnie przetrwać by nie potrafił (…) był dostatecznym motywem, aby przyznać go Polsce”.

Patrol polskich legionistek podczas Obrony Lwowa, listopad 1918

Patrol polskich legionistek podczas Obrony Lwowa, listopad 1918

W pewnym momencie wysiłki Komendanta w celu obrony Lwowa, jego zmęczenie i nerwy, przerodziły się w swego rodzaju irytację, co ze wstydem przyznał lwowiakom i prosił o wyrozumiałość: „(…) razu pewnego w Belwederze, gdy z codziennym raportem wchodził do mnie adiutant, by mnie zameldować o audiencjach powszechnych, znalazł mnie w niebywałej dotąd postawie. Przy boku leżał pistolet i powiedziałem adiutantowi, patrząc mu prosto w oczy i grożąc, słowa: Lwów, a strzelam! Adiutant przerażony wyszedł i skreślił wszystkie audiencje w sprawie Lwowa”. Nie wpłynęło to jednak, na szczęście, na całość postawy Naczelnego Wodza w tej kwestii.

Tymczasem wojska ukraińskie odcięły mieszkańcom Lwowa wodę i prowadziły ostrzał artyleryjski miasta, zakładając, że Ukraińców zginie w nim mniej niż Polaków z powodu składu etnicznego. Pogarszające się warunki życia dawały się coraz bardziej we znaki.

Rodziny nad mogiłami poległych obrońców na Placu Bema we Lwowie - listopad 1918 r.

Rodziny nad mogiłami poległych obrońców na Placu Bema we Lwowie – listopad 1918 r.

Podczas swojej przemowy do lwowskich legionistów Komendant przywołał te wspomnienia. Coraz gorszą sytuację czuć można było „przez zmysł powonienia, czuć ją na bladych twarzach dzieci, na zmęczonych twarzach kobiet i mężczyzn, na żniwie śmierci, które chodziło po mieście, biorąc i chwytając drogie każdemu człowiekowi osoby. (…) wojsko rzucone na samym brzegu miasta, tramwajem jeździło do okopów, mieszając się z ludnością. Ludność stawała się wojskiem, wojsko stawało się ludnością. (…) A trwało to miesiącami. (…) I kiedym ja, jako sędzia wojskowy (…) myślał i przemyśliwał nad kampanią pod Lwowem, to wielkie zasługi oceniłem (…) tak, jak gdybym miał jednego zbiorowego żołnierza, dobrego żołnierza i ozdobiłem Lwów krzyżem Virtuti Militari, tak, że wy jesteście jedynym miastem w Polsce, które z mojej ręki, jako Naczelnego Wodza, za pracę wojenną, za wytrzymałość otrzymało ten order”.

Józef Piłsudski nadaje miastu Lwów Krzyż Virtuti Militari na placu Mariackim. Reprodukcja obrazu obrazu S.Batowskiego

Józef Piłsudski nadaje miastu Lwów Krzyż Virtuti Militari na placu Mariackim. Reprodukcja obrazu obrazu S.Batowskiego

Wiemy, że Marszałek Józef Piłsudski, z racji pochodzenia, najbardziej kochał Wilno. Jednak to Lwów był miastem, do którego uciekł niegdyś z rąk Rosjan, w którym przed I Wojną Światową mógł spokojnie planować przyszłą walkę o niepodległość i którego rolę doceniał – jako południowego bieguna ziem wschodnich Polski. Do Lwowa i jego mieszkańców żywił najwyższy szacunek. Polskie prawo do tego miasta uznawał, podobnie i całe polskie społeczeństwo, za takie samo jak do Poznania czy Wilna, czemu dał wyraz 15 grudnia 1919 r. w rozmowie z członkiem Ukraińskiej Misji Dyplomatycznej S.Witwickim.

Obrona_Lwowa_OrletaNiestety, dzisiaj wielu współczesnych Polaków nie docenia tamtego wielkiego wysiłku naszych przodków, a wielu w ogóle go nie zna. Dziś nie mamy Lwowa. Mamy natomiast polski Wrocław, wysadzony w czasie wojny w powietrze przez niemieckich fanatyków i odbudowany z równie dużym trudem lwowskimi rękoma. Jednak Wrocław nigdy przecież Lwowem nie będzie, bo Ziemi Świętej nie da się przenieść.

Aleksander Szycht

Post Komendancie, Lwów prosi o pomoc! pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Lwowianie na powojennym ekranie

$
0
0
Teatr Wielki we Lwowie w okresie międzywojennym

Teatr Wielki we Lwowie w okresie międzywojennym

Zanim odebrano nam Lwów, miasto i jego mieszkańcy zdążyli dać Polsce futbol, harcerstwo, Orbis, Ossolineum, Polskie Towarzystwo Historyczne i niezliczoną liczbę innych wspaniałych dokonań. A co zostało z prężnego lwowskiego aktorstwa?

Lwów – jako nieoficjalna stolica Polski podczas zaborów – był bastionem polskiej kultury i sztuki. Symbolem tego jest piękny Teatr Wielki w centrum, na Wałach Hetmańskich, gdzie pierwsze kroki na lwowskiej scenie stawiała Helena Modrzejewska. Potem miasto spotkała hekatomba, zarówno ze strony Niemców i sowietów, jak i nacjonalistów ukraińskich, którzy wykorzystywali do tego wszelkie swoje formacje w służbie niemieckiej, od policji po strażników w gettach włącznie.

Emanuel Szlechter

Emanuel Szlechter

W przededniu narodzin polskiej telewizji, kultura lwowska była więc sukcesywnie eksterminowana. Symbolem tego może być śmierć Emanuela Szlechtera, słynnego muzyka i autora piosenek filmowych śpiewanych do dziś, m.in. „Tylko we Lwowie”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Sex appeal” i innych. Szlechter, Polak pochodzenia żydowskiego, miał mniej szczęścia niż Władysław Szpilman i likwidacja getta lwowskiego stała się kresem jego życia. Smutnym paradoksem jest, że choćby w Wojsku Polskim na Zachodzie Szlechter miał wielu swoich zagorzałych „fanów”. Jego piosenki śpiewali dla dodania sobie otuchy chłopcy toczący ciężkie boje o Monte Cassino, Bolonię, Falaise, czy jeszcze wcześniej – o brytyjskie niebo. I – niestety – nie mogli mu pomóc.

Część młodych talentów ze Lwowa znalazła się jednak po wojnie w granicach PRL, niejednokrotnie opuszczając rodzinną ziemię w fatalnych warunkach, w bydlęcych wagonach. Czy ich talent został w powojennej Polsce doceniony? Oglądając filmy, szczególnie z bohaterami, z którymi się identyfikujemy, kojarzymy filmowe postacie z twarzami aktorów. To naturalne. Któż jednak skojarzyłby filmowego „Hubala” ze Lwowem? A przecież główny bohater filmu, major Henryk Dobrzański był obrońcą Lwowa, zaś w jego rolę wcielił się lwowiak Ryszard Filipski, artysta, który nawet przez swoich oponentów uznawany jest za świetnego aktora.

Ryszard Filipski w filmie "Hubal"

Ryszard Filipski w filmie „Hubal”

Inna znana jego rola to Piłsudski w filmie „Zamach”. Jednak ta, która najbardziej chyba zapadła w pamięć to Wachmistrz Soroka w ekranizacji „Potopu”, który z całej nakręconej przez Jerzego Hoffmana trylogii Sienkiewicza stał się w największym stopniu filmem kultowym. Zamek w Kiejdanach „zagrał” w tym filmie zamek w Podhorcach nieopodal Lwowa, choć były to już przecież tereny ZSRR. Filipski wykorzystał okazję przebywania na planie by wymknąć się do Lwowa i odnaleźć kamienicę, którą pamiętał z dzieciństwa…

W „Potopie” w roli jednego z pierwszoplanowych bohaterów – Michała Wołodyjowskiego – możemy też zobaczyć urodzonego w Podhajcach pod Lwowem Tadeusza Łomnickiego. Jego twarz dla wielu pokoleń widzów niemal nierozerwalnie stała się twarzą Pana Michała, a liczne inne kreacje pozostały w jej cieniu. A przecież – poza Panem Wołodyjowskim – dorobek aktorski Łomnickiego jest naprawdę imponujący.

Tadeusz Łomnicki jako Pan Wołodyjowski

Tadeusz Łomnicki jako Pan Wołodyjowski

W pamięć zapadła scena z jego udziałem z serialu „Dom”, choć grał tam rolę drugoplanową – wcielił się w adwokata, który bronił byłego więźnia obozu koncentracyjnego dokonującego po wojnie samosądu na swoim oprawcy SS-manie. W finałowej scenie Łomnicki podnosi rękaw pokazując swój numer obozowy, by pokazać, że rozumie postępowanie oskarżonego.

Nota bene serial ten, jak i wiele innych, został opracowany przez lwowiaka Jerzego Janickiego, który jest także autorem serialu „Polskie drogi”. Świetną i zapadającą w pamięć muzykę do niego, podobnie jak do serialowej „Lalki”, napisał lwowiak Andrzej Kurylewicz, który do końca życia nie mógł sowietom zapomnieć zamordowania mu ojca.

We wspomnianej ekranizacji „Potopu” możemy też zobaczyć innego lwowiaka – Jerzego Przybylskiego, który wcielił się w szwedzkiego dowódcę Müllera, oblegającego Częstochowę. Wystąpił on także w polskim westernie „Prawo i pięść”, „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, „Zmiennikach” czy „Czarnych chmurach”, gdzie zagrał z innym kolegą z rodzinnego miasta – Arturem Młodnickim. Ten zaś wystąpił z kolei w filmach Wajdy „Popiół i diament” i „Lotna”, ale także serialach „Lalka” czy „Czterej pancerni i pies”. Rzemiosło aktorskie wybrała także córka Młodnickiego – Iwa, która grała głównie w teatrach, choć można ją zobaczyć również na małym ekranie w kultowych PRL-owskich serialach „Przygody psa cywila” czy „Stawka większa niż życie”.

Witold Pyrkosz jako "Duńczyk" w Vabanku

Witold Pyrkosz jako „Duńczyk” w Vabanku

Z pewnością na miano kultowego zasłużył w minionej epoce serial „Janosik”, gdzie m.in. lwowiak Stefan Szramel zagrał słowackiego rozbójnika, ale przede wszystkim jedną z głównych twarzy był polski rozbójnik Pyzdra, czyli Witold Pyrkosz, aktor o wspaniałej „vis comica” i człowiek o bardzo pogodnym lwowskim usposobieniu. To niewątpliwie jeden z czołowych polskich artystów filmowych. Liczba ról, które zagrał w minionej epoce jest ogromna, a przecież jest nadal aktywny zawodowo. W wielokrotnie powtarzanych filmach „Vabank” i „Vabank II” zagrał pamiętną rolę „Duńczyka”, a w adaptacji powieści Wiktora Suworowa „Akwarium” – generała Galicyna. Obecnie jest stałą twarzą serialu „M jak Miłość”, do którego prawa wykupiła telewizja rosyjska, kręcąc swoją wersję „Lubow kak Lubow”.

Polskim aktorem sławnym zarówno w kraju jak i za granicą jest Wojciech Pszoniak, urodzony we Lwowie w czasie okupacji, którego rodzice wychowali w patriotycznej atmosferze. „Mieszkając na Zachodzie nigdy nie traciłem kontaktu z Polską. Tu ciągle mam mieszkanie, własny NIP i PIT. Tu mam przyjaciół. Rodzice wychowywali mnie w przekonaniu, że Polska jest najlepszym i najpiękniejszym krajem. Dzięki podróżom po świecie zrozumiałem, że to nie do końca prawda, że są kraje piękniejsze i zasobniejsze. Ale miłość do ojczyzny jest jak miłość do matki. Kochać ją trzeba i szanować za to, że jest. Im bardziej biedna i umęczona, tym większej wymaga miłości” – powiedział w jednym z wywiadów.

Wojciech Pszoniak w 2004 r. Fof. Robert "Senq" Danieluk / Wikipedia

Wojciech Pszoniak w 2004 r. Fof. Robert „Senq” Danieluk / Wikipedia

Spośród wielu kreacji Pszoniaka przypomnijmy tytułową rolę w filmie „Korczak”, Władysława Gomułki w „Czarnym czwartku”, czy Maximiliena Robespierre’a w „Dantonie”. Rola, z którą kojarzy nam się szczególnie, to Moryc Welt, jeden z głównych bohaterów „Ziemi Obiecanej” Andrzeja Wajdy. A skoro już o Wajdzie mowa to, być może, nie zostałby reżyserem, gdyby nie fakt, że w lecie 1939 r. nie dostał się do Korpusu Kadetów we Lwowie, gdzie chciał iść w ślady ojca – wojskowego. Ojciec Wajdy został potem zamordowany w Katyniu.

W „Ziemi Obiecanej” wrażenie robi również wspaniała muzyka, która zapadła w pamięć całych pokoleń. Jej autorem jest lwowski kompozytor Wojciech Kilar, który jak nikt inny wyspecjalizował się w muzyce filmowej. Trudnym zadaniem jest wybranie największych jego dokonań, wymieńmy więc tylko jego muzykę do filmów „Lalka”, „Kronika wypadków miłosnych”, „Trędowata”, „Hubal”, „Pianista” Romana Polańskiego, „Dracula” Francisa Forda Coppoli, czy „Pan Tadeusz”, ze ścieżką dźwiękową monopolizującą studniówki w polskich szkołach.

Aktorką, której charakterystyczną twarz pamiętamy z wielu polskich filmów, jest Krystyna Feldman, wielka patriotka, która karierę rozpoczynała jeszcze w Teatrze Wielkim w rodzinnym Lwowie. Pierwszym jej wcieleniem była rola chłopca w bajce „Kwiat Paproci” z 1937 roku. Jako córka dwojga aktorów odziedziczyła po nich talent, lecz ta pierwsza – „nie-dziewczęca” rola nie bardzo jej odpowiadała. Przestała jednak protestować, gdy matka zwróciła jej uwagę, że powinna być wdzięczna panu reżyserowi za tę propozycję. W tym samym teatrze zagrała też męską rolę Staszka w „Weselu”. Reżyserował je Aleksander Bardini, który uszedł na początku wojny do Lwowa, a po wkroczeniu Niemców do miasta został osadzony w getcie. Szczęśliwie udało mu się uciec, zaś spektakle zaczął reżyserować już po zajęciu miasta przez sowietów.

Krystyna Feldman w męskiej roli Nikifora

Krystyna Feldman w męskiej roli Nikifora

Krystyna Feldman zagrała w 2004 roku kolejną męską – dosłownie „pomnikową” – główną rolę w filmie „Mój Nikifor”. Współczesne nacjonalistyczne ukraińskie władze Lwowa zaakceptowały postawienie pomnika Nikiforowi Krynickiemu, którego uznały za wygnanego w akcji „Wisła” Ukraińca (Nikifor był de facto Łemkiem nie identyfikującym się z ukraińskością). Pomnik ma twarz wygnanej ze Lwowa Polki – Krystyny Feldman. Zaznaczmy jednak, że męskie role nie stanowiły większości jej aktorskiego dorobku, a jej kunszt widać było nawet w kreacjach drugoplanowych. Wielu zapamięta ją chociażby z roli Babci Kiepskiej w serialu „Świat według Kiepskich”.

Inną lwowską aktorką, o której chcemy wspomnieć nie tylko ze względu na nietuzinkową urodę, jest Irena Karel. Grała w „Przygodach pana Michała”, w „Chłopach”, w polskim westernie „Wilcze echa”, „Stawce większej niż życie” i w serialu „Plebania”. Urodziła się we Lwowie jeszcze pod okupacją niemiecką, a jej aparycja zwracała uwagę nawet w roli tak marginalnej jak kasjerka na lotnisku w filmie „Miś”.

Adam Hanuszkiewicz (1966). Fot. Paweł Bielicki / Wikipedia

Adam Hanuszkiewicz (1966). Fot. Paweł Bielicki / Wikipedia

Pisząc o lwowskich twórcach nie możemy nie wspomnieć o kilku lwowskich reżyserach, przede wszystkim o Adamie Hanuszkiewiczu i Erwinie Axerze. Choć obaj byli reżyserami teatralnymi, ich sława znacznie wykraczała poza teatr. Nawet w filmie „Seksmisja” w napisach końcowych możemy przeczytać, że rola „Jej ekscelencji” jest dedykowana Erwinowi Axerowi. Nadal aktywnymi reżyserami filmowymi są lwowiacy: Andrzej Kotowski, którego dziełem są chociażby „Kolumbowie”, czy nakręcony współcześnie film o budowie Gdyni „Miasto z morza” i Janusz Majewski.

Drugi z nich jest dla pamięci o Lwowie postacią wyjątkową, pochodzenie odcisnęło na nim szczególne piętno. Wątki kresowe, przede wszystkim lwowskie, są w obrazach Majewskiego nieomal wszechobecne. W filmach dość często obsadzał aktorów z dawnych Kresów. Nawet w „CK Dezerterach”, jego najbardziej znanym obrazie, lwowski akcent wzmocnił wyraźnie w drugoplanowej roli kucharza, w której umieścił lwowskiego barda i aktora Jerzego Michotka (grał też w serialu „Dom” Janickiego). Z kolei „Lokis, rękopis profesora Wittelbacha” to film „ze świata wileńskiego”, „Sprawa Gorgonowej” traktuje o najgłośniejszej chyba lwowskiej zbrodni, a „Mała Matura 1947” ma w pewnym sensie charakter autobiograficzny. Opowiada o chłopcu ekspatriowanym ze Lwowa z rodziną w nowe granice, o przyzwyczajaniu się przez niego do nowych realiów. Występują tu zarówno Andrzej Kotowski jak i Wojciech Pszoniak.

Krzysztof Kolberger. Fot. Mariusz Kubik / Wikipedia

Krzysztof Kolberger. Fot. Mariusz Kubik / Wikipedia

Wszystkie te wielkie nazwiska to tylko część tego, co bezpośrednio lub pośrednio związane jest w polskim kinie ze Lwowem i Ziemią Lwowską. Wspaniały aktor Krzysztof Kolberger zawsze podkreślał, że jest dumnym synem lwowiaka. Zresztą jego recytacje lwowskiego poety Zbigniewa Herberta, choćby „Przesłanie Pana Cogito”, nie miały sobie równych.

Iluż to sławnych Polaków, którzy urodzili się już na Ziemiach Odzyskanych, legitymuje się lwowskim pochodzeniem rodziców! Pochodzą z miasta, którego polska elita była usilnie mordowana. Przelana krew nie zatopiła jednak rozwoju polskiej kultury. Warto o tym pamiętać, gdy wybierzemy się by odwiedzić Lwów, gdzie przez wieki wykuwała się potęga polskiej cywilizacji, znacząca dla nas tyle samo co dla Egipcjan piramidy, a dla Greków Akropol ateński.

Aleksander Szycht

Post Lwowianie na powojennym ekranie pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Przewiny II RP jako powód ludobójstwa – prawda czy mit?

$
0
0
Hitlerowski gubernator Hans Frank przyjmuje w Stanisławowie defiladę młodzieży ukraińskiej. Październik 1941

Hitlerowski gubernator Hans Frank przyjmuje w Stanisławowie defiladę młodzieży ukraińskiej. Październik 1941

W artykułach o historii stosunków polsko-ukraińskich stale napotkać można twierdzenia obciążające władze międzywojennej Rzeczypospolitej co najmniej częścią odpowiedzialności za ludobójstwo dokonane przez OUN-UPA na Polakach.

Przy nieustannym szkicowaniu związku przyczynowo-skutkowego: II RP – zbrodnie nacjonalistów ukraińskich, szczególnie uporczywym w prasie, do której nie mam zaufania, zawsze coś mi nie pasowało. Choć teoria ta, ze względu na swoją prostotę, w połączeniu z dobrą wolą i chęcią zrozumienia, była kusząca, pachniała mi pewną sztucznością. Ta prostota, nie wymagająca większej wiedzy i pozwalająca na tanie spoiwo między powierzchownie znanymi faktami, jest przez wielu Polaków przyjmowana niemal jako dogmat, a ponadto jako znacznik historycznego obiektywizmu przyjmującego.

Odznaka płastów (skautów ukraińskich) na tle hitlerowskiej swastyki, 1933

Odznaka płastów (skautów ukraińskich) na tle hitlerowskiej swastyki, 1933

Najlepiej jednak powstałe we mnie wątpliwości, a w konsekwencji chęć sprawdzenia wspomnianej teorii, oddaje tragikomiczna dyskusja, na którą około dekady temu natrafiłem na jednym z forów poruszających tematy kresowe. Sens wymiany zdań, a wręcz cytaty, które dały mi do myślenia, pamiętam do dziś.

Jeden z dyskutantów, nastolatek, nazwijmy go „Junior”, którego było mi dane później poznać i sprawę wyjaśnić, pełen pretensji o zbrodnie, napisał jakieś rewizjonistyczne teksty. Ich podstawa opierała się na tezie, że „oni – tj. nacjonaliści ukraińscy – posłużyli się metodami niezgodnymi ze standardami moralnymi”. W związku z tym, aby zbrodniczość nie zatriumfowała jako skuteczna metoda, musimy te terytoria Kresów Południowo-Wschodnich odbić i rozszerzyć swoje przyczółki na skrawkach pozostałych Polsce ziem wschodnich.

Jakiś politycznie poprawny delikwent zareagował na to stwierdzenie nie tyle krytyką, co nadspodziewanym wręcz oburzeniem, finalizując swoją wypowiedź zdaniem: „Teraz już wiem, co musieli czuć „Ukraińcy” i zaczynam rozumieć, co i dlaczego stało się na Wołyniu”. Nim zdążyłem na to odpowiedzieć zobaczyłem poniżej kolejny wpis: „Tak, z pewnością, po przeczytaniu postu Juniora moja ręka sama po omacku szuka młotka i jakiegoś dziecięcia w kołysce, czuję też niepowstrzymane parcie, by złapać polską kolonistkę, rozpruć jej brzuch i zaszyć kota. Wpis Juniora może i naiwny, ale twój dojmująco głupi”. Ten wpis chyba najlepiej oddaje niewspółmierność rzekomej polskiej „winy” do późniejszych ukraińskich zbrodni. Zresztą jakie w ogóle „niesprawiedliwości polityki II RP wobec mniejszości” mogą być usprawiedliwieniem rzezi na kobietach, dzieciach i niemowlętach?

Ukraińscy nacjonaliści. Z prawej Mikołaj Motyka uczestnik zamachu na Tadeusza Hołówkę. Siedzi Dmytro Danyłyszyn. Z lewej -Biłas

Ukraińscy nacjonaliści. Z prawej Mikołaj Motyka uczestnik zamachu na Tadeusza Hołówkę. Siedzi Dmytro Danyłyszyn. Z lewej – Biłas

W swojej historii Polacy doznali od zaborców krzywd realnych i nieporównywalnie większych, a jednak nie dokonywali rzezi na osobach innej narodowości. A przecież – w odróżnieniu od Niemców, Rosjan czy Austriaków okupujących terytorium Rzeczypospolitej, zarówno Polacy jak i Ukraińcy byli na spornym terytorium u siebie, nie okupowali go. Również warunki rozwoju narodowego Polaków w zaborze rosyjskim czy pruskim w porównaniu z warunkami Ukraińców w II RP były zerowe, zaś w wielu aspektach, jak mówienie w szkole po polsku, trzymanie polskich książek, czy głoszenie własnej historii – naszpikowane represjami.

W teorię o rzekomych „przewinach II RP” jako uzasadnieniu późniejszych ukraińskich zbrodni uderzają również inne fakty. Jak byśmy warunków mniejszości ukraińskiej w ówczesnej Polsce nie określili, to w porównaniu z sąsiadami, gdzie również mieszkała ukraińska ludność autochtoniczna, prezentowały się one nieźle. Jednak rzeź na Rosjanach, Rumunach czy Węgrach w wykonaniu Ukraińców nie nastąpiła.

Jaskrawym przykładem są warunki życia Ukraińców w Związku Sowieckim, gdzie terror był wprost niepojęty, a sztucznie wywołany Wielki Głód doprowadził ludzi na skraj upodlenia i okrucieństwa, które objawiało się nawet w kanibalizmie i ćwiartowaniu ludzi dla celów kulinarnych. Zrozpaczona ludność ukraińska i UPA nie rzuciły się jednak wyrzynać na Rosjan kiedy w czasie II wojny pojawiła się ku temu okazja. Nic takiego się tam nie stało z prostego powodu: był to teren, gdzie OUN nie prowadził wcześniej swojej agitacji.

Wojewoda wołyński Henryk Józewski podczas uroczystości poświęcenia sztandaru oddziału Związku Osadników w Równem

Wojewoda wołyński Henryk Józewski podczas uroczystości poświęcenia sztandaru oddziału Związku Osadników w Równem

Kolejny fakt przeczący obecnej argumentacji neobanderowców to wieloletnie rządy Jana Henryka Józewskiego na Wołyniu w okresie II RP – piłsudczyka, który promował ukraińskość do tego stopnia, że był znienawidzony przez endecję. Żaden szanujący się historyk nie powie, że rządy Józewskiego były w jakikolwiek sposób dla Ukraińców dokuczliwe, było bowiem dokładnie odwrotnie. Prędzej można by się zastanawiać jaka była sytuacja w pozostałych województwach. Dlaczego więc dziwnym trafem ludobójstwo zarówno zaczęło się od województwa wołyńskiego, jak i zebrało tam największe żniwo? Odpowiedź jest jedna: warunki w II RP pozwalały nie tylko na organizowanie się Ukraińcom, ale także na rozwój nielegalnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Ta ostatnia, charakteryzująca się zbrodniczą, totalitarną ideologią, nie miała możliwości rozszerzania się w stosunku do terenów za Zbruczem. Tam NKWD po szybkim ujęciu takiego agitatora, w najlepszym razie strzałem w tył głowy posłałaby go do piachu. Natomiast agitatorzy mający doskonałą bazę na terenie Małopolski Wschodniej, świetnie wiedzieli, że prosta ukraińska ludność Wołynia jest podatna na agitację nienawiści i bezwzględnie to wykorzystali.

Napis na szkole w Ceniowie w Tarnopolskiem autorstwa OUN wzywający by nie uczyć się po polsku tylko po ukraińsku. Na tablicy zamazano polskie godło

Napis na przedwojennej szkole w Ceniowie w Tarnopolskiem autorstwa OUN wzywający by nie uczyć się po polsku tylko po ukraińsku. Na tablicy zamazano polskie godło

Teorię o „przewinach II RP” kompletnie obala wydana w 2009 r. książka, która ilustruje przedwojenny terroryzm nacjonalistów ukraińskich na tle warunków rozwoju ukraińskiej mniejszości w Polsce w latach międzywojennych. „Działalność terrorystyczna i sabotażowa nacjonalistycznych organizacji ukraińskich w Polsce w latach 1922-1939” Lucyny Kulińskiej całkowicie rozprawia się z różnymi argumentami środowisk politycznie poprawnych. Jednym z nich jest ten o polskiej kolonizacji na Kresach Południowo-Wschodnich, czyli nabywaniu ziemi przez Polaków jako o czynniku zadrażniającym Ukraińców. Choćby na Wołyniu, Ukraińcy, jeśli chodzi o nabywanie ziemi po Rosjanach, czy polskich ziemianach byli bowiem do tego stopnia promowani, że polscy chłopi chcąc uzyskać również jakieś jej fragmenty ubierali się w soroczki (ludowe koszule ukraińskie) i zmieniali deklarację narodowości. Szum zaczął się dopiero wtedy, gdy spostrzeżono dużą przesadę i niesprawiedliwość w tym procederze „zachęcania Ukraińców do Polski” i zwiększono pulę dla Polaków. Nacjonaliści ukraińscy rozpoczęli więc kampanię propagandową mówiącą o kolonizacji. To tylko jeden z wielu faktów obalających mit 20 lat cierpień i niesprawiedliwości Ukraińców w II RP.

Tylko do roku 1923, kiedy Polacy nie zdążyli się jeszcze praktycznie w ogóle „narządzić”, Ukraińska Organizacja Wojskowa, w pewnym uproszczeniu poprzedniczka OUN, dokonała ponad trzystu zamachów, podpaleń, napadów czy demonstracji. Do polskich akcji zabezpieczenia, zwanych dziś „pacyfikacjami”, było wtedy jeszcze daleko. W książce znajdziemy fragmenty ulotek, nawet z lat 1918, 1919 wzywających do nienawiści wobec państwa polskiego i jego ucisku. „Ukraiński narodzie (…) kto w Boga wierzy, kto ma w sobie tyle sił, aby unieść rusznicę albo nóż przeciw lackim pijawkom, a Bóg odpuści tobie bracie grzechy, jakbyś odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej (…)”. Był to zaledwie początek promocji nienawiści do Polaków i negacji państwa polskiego. Autorem wspomnianej ulotki był najprawdopodobniej jakiś zdeprawowany ksiądz grekokatolicki. Książka jest tyleż kopalnią wiedzy w tym zakresie, co efektem ciężkiej, mrówczej pięcioletniej pracy autorki, która dotarła do najrozmaitszych dokumentów oraz archiwów służb specjalnych, Korpusu Ochrony Pogranicza, policji, nielegalnej literatury ukraińskiej przemycanej do Polski itp.

Kongres założycielski Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich w Wiedniu w 1929 r.

Kongres założycielski Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich w Wiedniu w 1929 r.

Możliwości rozwoju ukraińskich instytucji były ogromne i stały się one w II RP potęgą. Towarzystwa Społeczno – Oświatowe Proswita czy Ridna Szkoła, założone w czasach austriackich, doczekały gigantycznego wprost rozwoju. Ta ostatnia organizacja, jako towarzystwo pedagogiczne, była formą prywatnego szkolnictwa i wzrosła do grudnia 1933 o 650 kół (!) do 1411. Wspomniany fakt przeczy szerzonym bezkrytycznie argumentom o rzekomym masowym zamykaniu ukraińskich szkół.

W II RP istniała alternatywna państwowa sieć szkolnictwa z ukraińskim językiem wykładowym. Dobrym przykładem jest zamknięcie dwóch ukraińskich gimnazjów za powiązania kadry i uczniów z terrorystami. Uczniów przejmowała wtedy Ridna Szkoła, rozrastająca się w szybkim tempie sieć szkolnictwa „prywatnego”. Natomiast biskup Jozafat Kocyłowski zatrudnił całą zwolnioną, ziejącą nienawiścią do polskości kadrę w otworzonym specjalnie w tym celu seminarium duchownym. Tam miała ona możność zarabiania wykładając różne przedmioty i przy okazji deprawując młodzież. Największe dotacje, także na Ridną Szkołę, wykładał kościół grekokatolicki. Tak więc paradoksalnie, według prawa wynikającego z Konkordatu, w obu wypadkach źródłem finansowania nadal w największym stopniu było państwo polskie.

Drukarnia gazet ukraińskich w przedwojennym Lwowie na ulicy Chorążczyzny

Drukarnia gazet ukraińskich w przedwojennym Lwowie na ulicy Chorążczyzny

Szczególna potęgą była jednak ukraińska spółdzielnia mleczarska „Masłosojuz”, która z niewielkiego zalążka 100 niewielkich spółdzielni w czasach austriackich rozrosła się do ogromnej potęgi na Kresach Południowo-Wschodnich. Nieomal zmonopolizowała produkcję, skupiając pół miliona z 800 tys. gospodarstw i prowadziła eksport nie tylko na rynek wielu krajów Europy, ale nawet Mandżukuo. Spółdzielnia operowała we współpracy z ukraińskim Centrobankiem, którego liczba oddziałów rozrosła się do 1400, a roczny obrót roczny wynosił 700 milionów złotych. Niestety, wszystkie te instytucje na skutek liberalnej nie tylko w stosunku do mniejszości ukraińskiej, ale i ukraińskich środowisk szowinistycznych polityki II RP były przenikane przez Organizację Nacjonalistów Ukraińskich, których celem była destabilizacja państwa polskiego. Polskie służby specjalne oraz kręgi związane z ruchem prometejskim pragnęły wykorzystać ukraińskich szowinistów w razie wojny „na eksport” za Zbrucz, by tam szerzyli swoje idee. Polskie służby łudziły się, że w ten sposób zapomną oni o swoich pretensjach do terytorium RP. Nasz błąd dostrzegliśmy za późno, dopiero na niedługo przed wojną.

Proces przeciwko mordercom kuratora Lwowskiego Okręgu Szkolnego Stanisława Sobińskiego (zabójstwo zlecone przez Stepana Banderę) przed Sądem Okręgowym we Lwowie, 1928

Proces przeciwko mordercom kuratora Lwowskiego Okręgu Szkolnego Stanisława Sobińskiego (zabójstwo zlecone przez Stepana Banderę) przed Sądem Okręgowym we Lwowie, 1928

Pomimo tak krótkowzrocznej polityki, na przełomie lat 20-ch i 30-ch zdelegalizowano Płasta, czyli ukraińskie harcerstwo, spenetrowane całkowicie przez UWO. Jednak nigdy, aż do rozpoczęcia działań wojennych nie odważono się na delegalizację młodzieżowej organizacji „Łuh”, by nie zadrażniać Ukraińców, pomimo totalnego opanowania jej struktur przez OUN.

Cała książka jest próbą ilustracji dwóch tendencji. Po pierwsze – rozpaczliwej obrony swojej integralności terytorialnej przez młode państwo polskie przed ukraińskim terroryzmem, po drugie – polityki przekonywania Ukraińców do państwa polskiego prowadzonej przez całe 20-lecie. Co istotne, najbardziej proukraińscy politycy RP oraz propolscy działacze ukraińscy ginęli w zamachach dokonywanych przez UWO-OUN. Zwykłych Ukraińców nie trzeba było przekonywać do pokojowego życia z Polakami, było to dla nich oczywiste. Byli oni jednak często terroryzowani przez ukraińskich nacjonalistów, przy braku reakcji polskiego państwa, które nie chciało zadrażnień. Jeśli się już ta reakcja pojawiała, to wszelkie działania by sparaliżować przestępcze struktury związane z nacjonalistami ukraińskimi, były gwałtownie oprotestowywane na forum międzynarodowym przez ukraińskie organizacje oficjalne, nie mające rzekomo z terrorystami nic wspólnego. Przykładem są choćby słynne akcje „pacyfikacyjne” uderzające w ukraiński ruch terrorystyczny, które jednak pomimo skarg ukraińskich parlamentarzystów, zostały przez badającą tę sprawę Komisję Ligi Narodów całkowicie usprawiedliwione.

Lwów 1932. Proces nacjonalistów ukraińskich z OUN, którzy w Truskawcu zamordowali posła na Sejm RP Tadeusza Hołówko, zwolennika porozumienia polsko - ukraińskiego. Wasyl Biłas (z lewej) i Dmytro Daniłyszyn (w środku) zostali skazani na karę śmierci i powieszeni. Marianowi Żurakiwskiemu (z prawej) zamieniono karę śmierci na 15 lat więzienia

Lwów 1932. Proces nacjonalistów ukraińskich z OUN, którzy w Truskawcu zamordowali posła na Sejm RP Tadeusza Hołówko, zwolennika porozumienia polsko – ukraińskiego. Wasyl Biłas (z lewej) i Dmytro Daniłyszyn (w środku) zostali skazani na karę śmierci i powieszeni. Marianowi Żurakiwskiemu (z prawej) zamieniono karę śmierci na 15 lat więzienia

Publikację Lucyny Kulińskiej warto nabyć, jednak ma ona jedną wadę. Prócz tego, że jest ona świetnym kompendium wiedzy, co nie pozostaje bez wpływu na jej objętość, została wydana zaledwie w 300 egzemplarzach. Być może, kilka sztuk błąka się jeszcze w magazynach internetowych księgarń i szczęśliwcy, którzy „wygooglują” taką ofertę, zdążą książkę kupić. Szkoda, że wydano tak mały nakład ponieważ każdy człowiek interesujący się Kresami Wschodnimi, książkę tę winien mieć jako pozycję podstawową. Żadna bowiem inna nie tłumaczy, tak kompleksowo międzywojennych konfliktów na tle etnicznym, względem wielonarodowości II RP. Książka jest więc jedyną w swoim rodzaju charakterystyką podłoża, które potem stało się sceną ludobójstwa w latach 1939-1947.

Autorka w sposób przejrzysty i na podstawie niezbitych faktów udowadnia, że jedyną „winą” polskiej międzywojennej polityki wewnętrznej wobec mniejszości była nie rzekoma bezwzględność RP, ale raczej naiwność wobec prawdziwego oblicza ukraińskich nacjonalistów.

Aleksander Szycht

Post Przewiny II RP jako powód ludobójstwa – prawda czy mit? pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Lwów. „Miasto – żołnierz”

$
0
0
Panorama Lwowa w 1616 roku

Panorama Lwowa w 1616 roku

22 listopada 1920 roku marszałek Józef Piłsudski, odznaczając Lwów orderem Virtuti Militari, nazwał miasto „zbiorowym żołnierzem”. Dla ludzi, którzy znali przeszłość miasta, było zrozumiałe dlaczego komendant takiego porównania. Przyszłość potwierdziła, że miał rację…

Leopolis to miasto, w którym kształtowała się polska wojskowość. Nie tylko ze względu na jego położenie, ale i związany z tym charakter mieszkańców oraz burzliwe dzieje. W XVII wieku Lwów był największym śródlądowym ośrodkiem miejskim Rzeczypospolitej, przewyższając zarówno nowe miejsce rezydowania króla – Warszawę, jak i poprzednią stolicę – Kraków. Jego potęga handlowa ustępowała jedynie nadmorskiemu Gdańskowi.

Podwaliny pod świetność miasta położył ostatni Piast – Kazimierz Wielki już w połowie XIV wieku. Podobnie jak inne miasta, król lokował na prawie niemieckim drewniany lwowski gród na pograniczu kulturowym Słowian zachodnich (uważanych za przodków Polaków) i wschodnich (traktowanych jako przodkowie m.in. Ukraińców). Ośrodek stał się więc strażnikiem Grodów Czerwieńskich, wyrywanych sobie wzajemnie przez władców z Gniezna i Kijowa. Wkrótce drewniana ruska część została wchłonięta przez rozrastające się murowane kazimierzowskie miasto. Od XV wieku polscy królowie urządzili we Lwowie bazę wypadową dla armii i często tu przybywali.

"Powtórne zajęcie Rusi 1366. Bogactwo i oświata". Obraz Jana Matejki przedstawiający polskiego króla Kazimierza Wielkiego kładacęgo kamień węgielny pod łacińską katedrę we Lwowie. Po lewej stronie widzimy baldachim z orłem koronnym ozdobionym herbami czterech ziem ruskich: lwem, krzyżem wołyńskim, orłem dwugłowym Ziemi Przemyskiej i herbem Ziemi Bełskiej. Matejko przedstawił na obrazie całą mozaikę narodowościową i wyznaniową Lwowa

„Powtórne zajęcie Rusi 1366. Bogactwo i oświata”. Obraz Jana Matejki przedstawiający polskiego króla Kazimierza Wielkiego kładacęgo kamień węgielny pod łacińską katedrę we Lwowie. Po lewej stronie widzimy baldachim z orłem koronnym ozdobionym herbami czterech ziem ruskich: lwem, krzyżem wołyńskim, orłem dwugłowym Ziemi Przemyskiej i herbem Ziemi Bełskiej. Matejko przedstawił na obrazie całą mozaikę narodowościową i wyznaniową Lwowa

Ludność z okolic miasta, szczególnie od wieku XVI, była często narażona na nieustanne najazdy tatarskie, które niosły śmierć, grabież i porywanie ludzi w jasyr. Toteż okoliczna szlachta i społeczeństwo musiały być ciągle czujne, a życie toczyło się w dużym stopniu na modłę wojskową. Powołując się na historyka wojskowości prof. Mirosława Nagielskiego, można więc uznać, że szlachcic z okolic Lwowa był niezwykle waleczny i stanowił bojową elitę, górując pod tym względem nad innymi regionami Rzeczypospolitej, chociażby nad szlachtą ze spokojnej Wielkopolski, która miała wtedy mizerne zdolności wojskowe i była na drugim końcu owego „rankingu”.

Broniący Lwowa mieszkańcy dwukrotnie stawili skuteczny opór wojskom kozackim Bohdana Chmielnickiego nacierającym z Ukrainy. Przyszłe czasy miały pokazać, że nie tylko on odejdzie przegrany spod murów miejskich Lwowa. W mieście często gościł późniejszy król Jan Sobieski i jego kolega – Stanisław Jabłonowski, obaj wówczas byli Hetmanami Wielkimi Koronnymi. Obu ich mieli też lwowianie uświetnić w przyszłości pomnikami. A ponieważ posągi stały niedaleko siebie, dały temu fragmentowi miasta nazwę Wały Hetmańskie.

Oblężenie Lwowa przez Kozaków Chmielnickiego w 1648 r. Aut. J.Witwicki

Oblężenie Lwowa przez Kozaków Chmielnickiego w 1648 r. Aut. J.Witwicki

Lwów, pozostając fanatycznie wierny królowi polskiemu, paradoksalnie nie mógł wpuścić konfederatów barskich. Był jednak zmuszony do wpuszczenia… wojsk rosyjskich jako sojuszników Stanisława Augusta Poniatowskiego, które wraz z polskimi wojskami koronnymi przebywały tam do czasu pierwszego rozbioru.

Jeszcze pod koniec XVIII w. we Lwowie zaczęły rodzić się pierwsze porozbiorowe spiski na rzecz niepodległości Polski. W czasie Wiosny Ludów 1848 roku mieszkańcy wystawili straż obywatelską, wysyłając petycję do cesarza z żądaniami swobodnego rozwoju narodowego miasta. I choć Austriacy szybko stłumili to wystąpienie, to będąc osłabionymi po przegranej wojnie z Prusami, musieli już wkrótce potem zgodzić się na postulaty mieszkańców. Tak więc w drugiej połowie XIX w. Lwów był jedyną stolicą zaboru z polskim językiem urzędowym, którego musieli się uczyć także austriaccy urzędnicy.

Ratusz lwowski w czasie austriackiego bombardowania w okresie Wiosny Ludów 1848 r.

Ratusz lwowski w czasie austriackiego bombardowania w okresie Wiosny Ludów 1848 r.

Siła polonizacyjna miasta już przedtem wtapiała w lwowskie społeczeństwo nie tylko różne zamieszkujące je nacje, ale także samych Austriaków – niedoszłych germanizatorów. Lwów stał się nieformalną stolicą Polski, gdzie oficjalnie odbywały się uroczystości patriotyczne, powstawały polskie partie polityczne, czy pierwsze kluby sportowe. Działo się tak szczególnie na przełomie wieków XIX i XX. Rozkwitła tu polska piłka nożna, narciarstwo i wiele innych dyscyplin. Przede wszystkim jednak Lwów stał się ojczyzną licznych polskich organizacji wojskowych, wśród których wymienić można m.in. Związek Walki Czynnej i polskie harcerstwo.

W tym właśnie czasie Lwów stał się także bazą wypadową i miejscem, gdzie swoje plany układał Józef Piłsudski, wilniuk z pochodzenia. Kadra niepodległościowców kształciła się na Uniwersytecie Lwowskim, a polityczny oponent Piłsudskiego, późniejszy generał, Władysław Sikorski jako młodzieniec studiował na Politechnice Lwowskiej. Stąd, podobnie jak i z prowincjonalnego wówczas, ubogiego i podupadłego Krakowa, żołnierze wyruszyli na fronty I Wojny Światowej by walczyć o niepodległą Polskę.

Obrona_Lwowa_1918Z nieobecności większości lwowskich żołnierzy w mieście postanowiła skorzystać Ukraińska Halicka Armia, próbując zagarnąć Lwów do Zachodnio – Ukraińskiej Republiki Ludowej. W nocy z 31 października na 1 listopada 1918 roku zaczęto wieszać ukradkiem ukraińskie flagi, karabiny zaś skierowano z okien na ulice, na wypadek gdyby ludność stawiała opór.

Orlęta Lwowskie

Orlęta Lwowskie

Ukraińcy nie pomylili się. Choć moment wybrali perfekcyjnie i obrona spadła głównie na barki cywilów – młodzieży, kobiet i dzieci zwanych Orlętami – nie docenili lwowskiego wychowania wojskowego. Młodzi mieszkańcy, czasami 13- 14-latki, wykorzystując znajomość układu ulic i miejskich kanałów, sami odbili połowę miasta. Były to pierwsze walki o niepodległość i granice Polski. Mimo, że walczący Ukraińcy nie byli w większości cywilami i górowali nad Polakami uzbrojeniem, nie potrafili sobie z lwowiakami poradzić. 21 listopada, po przybyciu polskiej odsieczy dla Lwowa, mimo że ukraińskie oddziały nadal dominowały liczebnie, dostały rozkaz błyskawicznej ewakuacji.

Wojna wokół Lwowa trwała cały rok 1919, zaś w roku 1920 lwowianie zyskali zaszczytny tytuł „polskich Spartan”. Oto nieco ponad 300 polskich młodych żołnierzy stawiło pod Zadwórzem opór tysiącom sowietów z konnicy Siemiona Budionnego, wysłanego przez Stalina, aby zdobyć – parafrazując słowa Józefa Piłsudskiego – „najśmielej bijące serce Polski”. „Polscy Spartanie” w ogromnej większości polegli, ale dzięki ich męstwu sowietom nie udało się stworzyć w polskiej obronie wyrwy mogącej zagrozić całemu frontowi, osłonili wojska walczące pod Warszawą. Stalin dobrze zapamiętał tę porażkę i miasto, które mu ją zadało.

Bitwa pod Zadwórzem - obraz Stanisława Kaczora-Batowskiego

Bitwa pod Zadwórzem – obraz Stanisława Kaczora-Batowskiego

Za czasów II Rzeczypospolitej Lwów był trzecim co do wielkości polskim miastem, po Warszawie i Łodzi. Pierwszym zaś jeśli chodzi o miejsce pochodzenia kadry politycznej, naukowej, urzędniczej i oczywiście wojskowej budującej odrodzone państwo. Później w Kampanii Wrześniowej to właśnie lwowski 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich (ten od powiedzonka, a niegdyś żurawiejki: „Hej dziewczyny, w górę kiecki, jedzie ułan jazłowiecki!”) przeprowadził słynną szarżę pod Wólką Węglową, otwierając Armii Poznań po Bitwie nad Bzurą drogę do Warszawy.

Parada polskich ułanów we Lwowie

Parada polskich ułanów we Lwowie

To również tutaj, w Lasach Janowskich, Wojsko Polskie odniosło we wrześniu 1939 roku zwycięstwo, rozbijając niemiecką dywizję SS Germania. Wcześniej Lwów nigdy nie został zdobyty (zajęty został tylko raz podstępem, w czasie Wojny Północnej, kiedy cała straż miejska zasnęła). Teraz stracił jednak ten status „niezdobytego”, kiedy 22 września 1939 r. lwowiak – gen. Władysław Langner, dowodząc zaciekłą obroną zarówno przed Niemcami jak i Sowietami, zdecydował się w końcu podpisać kapitulację. Swoją decyzję uzasadniał tym, że choć Lwów, nasycony wojskiem i patriotyczną atmosferą, mógł bronić się jeszcze długo, polski generał chciał uniknąć zniszczenia unikalnej w skali światowej zabudowy miasta i wielkich strat wśród mieszkańców. Zdaniem Langnera, nic by to nie dało, a w obliczu walki na dwa fronty kapitulacja prędzej czy później była nieunikniona.

Część historyków uważa jednak, że można było wtedy zrobić z miasta symbol najdłuższego oporu w walce z najeźdźcą, co być może, sprzyjałoby po wojnie pozostaniu Lwowa w granicach Polski. Zachował on jednak status tego, którego obrona nie została złamana w trakcie walki orężem.

Żołnierze Armii Krajowej przed Politechniką Lwowską podczas Akcji "Burza"

Żołnierze Armii Krajowej przed Politechniką Lwowską podczas Akcji „Burza”

Zdziesiątkowani wojną i terrorem trzech totalitaryzmów (włącznie z banderowskim) lwowiacy raz jeszcze mieli pokazać swoją waleczność w pamiętnych lipcowych dniach 1944 roku, kiedy powstali przeciwko Niemcom. Akcję „Burza” Armia Krajowa przeprowadziła we Lwowie w dniach 22-27 lipca wzorowo, zaczynając bić Niemców z „niemiecką punktualnością” w momencie wkraczania Sowietów. Wypada wspomnieć, że żołnierzom sowieckim wkraczającym do Lwowa piechota AK uratowała życie. Co mogły bowiem zdziałać czołgi bez osłony piechoty, gdy trzeba było zdobyć budynki miejskie? Kiedy zaś w następnych dniach oddziały niemieckie odcięły sowietów, mogli oni nadal liczyć na Polaków, ich doskonałą znajomość uliczek i kanałów. Armia Krajowa utrzymała się i doczekała z sowietami przybycia posiłków, po czym zdobyto resztę miasta.

Miasto, wystrojone przez mieszkańców biało-czerwonymi flagami, wyglądało z górującego nad miastem Kopca Unii Lubelskiej naprawdę wzniośle. Wkrótce okazało się jednak, tak jak zresztą spodziewali się tego ci, którzy pamiętali „pierwszego Sowieta”, że sowiecka „pomoc” stała się faktycznie początkiem nowej okupacji. Zaczęły się pierwsze aresztowania i zmuszanie mieszkańców do zdejmowania flag. 31 lipca 1944 r. aresztowano podstępnie kadrę lwowskiego AK, kiedy przybyła na pertraktacje z sowietami. Lwowscy oficerowie, będąc świadomi swego losu oraz mając w pewnym momencie możliwość zbrojnego oporu i ucieczki, pozwolili się aresztować. Wiedzieli, że są odpowiedzialni za mieszkańców i całą AK i nie chcieli dać sowietom podstaw do zarzutów o prowadzenie przeciwko nim walki w kolaboracji z Niemcami.

Walki Armii Krajowej na ulicy Zielonej we Lwowie w czasie Akcji "Burza". Fot. Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej

Walki Armii Krajowej na ulicy Zielonej we Lwowie w czasie Akcji „Burza”. Fot. Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej

Kilkusetletnia tradycja i oblicze miasta zostały pod drugą okupacją sowiecką zmienione i zafałszowane. Stalin nie zapomniał o klęsce zadanej mu przez mieszkańców Lwowa w 1920 roku. „Amputował” zbrojne ramię „nowej” Polski, wyrywając Lwów z polskiego terytorium. Aby uzasadnić tę grabież skorzystał z argumentu o nowych zachodnich granicach Polski. Odtąd każdy, kto odwoływał się do polskiej tradycji Lwowa, miał być sprytnie porównywany z Niemcami, pragnącymi sięgnąć po polski Wrocław, analogicznie do ukutego przez propagandę sowiecką zarzutu o „faszystowskiej AK” walczącej po stronie Niemców z Armią Czerwoną.

Próba zdobycia Lwowa przez Ukraińców w 1918 r. dała Sowietom pretekst do twierdzenia, że był on miastem ukraińskim. Uzyskano więc propagandową możliwość wcielenia go do sowieckiej Ukrainy, a faktycznie – do czerwonej Rosji, której pretensje do miasta trudno byłoby w jakikolwiek sposób uzasadnić. Polacy mieli zostać zmuszeni do wymazania lwowskich tradycji ze swej pamięci. Która jednak totalitarna władza zdołałaby stłumić błysk kresowego klejnotu polskiej historii? Polacy, w kraju czy na emigracji, kiedy na ten lwowski skarb wzrok i serce swe skierują, mogą być o swą tożsamość spokojni.

Aleksander Szycht

Post Lwów. „Miasto – żołnierz” pojawił się poraz pierwszy w Kresy24.pl - Wschodnia Gazeta Codzienna.

Viewing all 1306 articles
Browse latest View live